Relacja z koncertu w Berlinie 2011

Koncert Iron Maiden - Berlin - 3.6.2011

Po krótkiej, trzygodzinnej podróży z Poznania udało nam dotrzeć bez niespodzianek do Berlina na godzinę siedemnastą z minutami. Hala O2 World położona jest zaledwie kilkanaście minut drogi od zjazdu z autostrady i otoczona czterema przyzwoitymi parkingami, gdzie za 5€ spokojnie można zostawić swój dyliżans na czas koncertu. Nie zwlekając nadto, udaliśmy się do wejścia stając w jednym z ogonków w którym dzielnie czekały na wejście grupki fanów. Pogoda na wyczekiwanie była całkiem koncertowa, czyli słoneczna i przyjemna, choć nieco za gorąca. W międzyczasie operator Iron Maiden przechadzał się po placu między fanami i dokumentował wydarzenia zachodzące przed halą.

Bramy dla zwykłych zjadaczy chleba otwarły się o 18:00. Wejście, sprawdzanie biletów i przejście przez ochronę przebiegło dość sprawnie. Szybkim marszem udaliśmy się przez pięknie zaprojektowaną i przemyślaną halę aż pod scenę. Pomimo braku opaski "First to the barier" przeznaczonej dla wybranych, bez problemu udało się stanąć w drugim rzędzie pod sceną, nieco jednak z boku po prawej stronie, na wprost miejsca gdzie zazwyczaj urzęduje Janick Gers. Na wspomnianym obiekcie cała płyta nie została podzielona, nie było specjalnej strefy zwanej Golden Circle, co dawało duże możliwości przebicie się do przodu. Widać niemieccy organizatorzy uznali że nie ma takiej potrzeby, za co jestem im wdzięczny, gdyż należę do osób które są przeciwnikami wydzielania dodatkowych, dużo droższych sektorów pod sceną, które z bezpieczeństwem nie mają nic wspólnego a służą tylko i wyłącznie nabijaniu kabzy organizatorowi.
Jako support przewidziano tylko jeden (na całe szczęcie) zespół - Rise To Remain. Wokalistą jest tam nie kto inny jak młodsza wersja Bruce'a - Austin Dickinson, czyli jego syn. Jest to zespół grający typowe szarpidruty, zwane metalcore, gdzie całkiem normalne wycie kojota do księżyca wymieszane jest z growlem trolla mającego zaparcie. Biedak zjadł paczkę gwoździ i wydalał drut kolczasty. Koncert owego zespołu, który nie ma na koncie jeszcze ani jednej płyty a już koncertuje po świecie przed Iron Maiden rozpoczął się dokładnie o 19:52. Pierwszy utwór który miał nas rozgrzać to "Serpent". Groźne dźwięki wylały się z głośników a publiczność zaczęła szaleć. No w sumie to nie, bo tak naprawdę publiczność nie wyrażała swoich emocji. Jak to bywa z publicznością niemiecką, wszyscy bawili się w typowy dla nich sposób - zwyczajnie stojąc, patrząc i słuchając. Jest to całkiem grzeczne zachowanie, nawet kulturalne. Pomimo że drętwe, to jednak jest w tym kultura której nam, Polakom, będzie brakować jeszcze przez kilkanaście lat. Dlatego tam na koncerty metalowe przychodzą ludzie w całym spektrum wieku, bez obawy o swoje bezpieczeństwo. Smarkacze, krzykacze, pijani i głośni to zazwyczaj wizytówka przedstawicieli naszego narodu, których nawet bez polskich flag można było bez problemu na koncercie wyróżnić. Wracając do zespołu - drugi zaserwowany utwór to "This Day Is Mine" a jako trzeci poszedł "God Can Bleed". Jeśli chodzi o śpiew Austina to jeszcze dużo nauki ma przed sobą, lecz widać w chłopaku duże predyspozycje. Tu i ówdzie coś nie wyjdzie a innym razem znowu zaskoczy pozytywnie swoim głosem. Od ojca z pewnością nauczył się energicznego poruszania się po scenie, biegania, skakania i świrowania. Widać że owsiki zostały w rodzinie. Dalej usłyszeliśmy kawałki "Purify" oraz "Nothing Left". Mniej więcej w tej części koncertu młodemu Dickinsonowi udało się przyzwoicie nawiązać kontakt z publicznością nieco ją pobudzając i wywołując widoczne emocje na twarzach publiczności. Austin kilka razy podgrzał atmosferę przypominając, że już niedługo na scenie pojawią się muzycy Iron Maiden. Ostatnie trzy utwory z repertuaru Rise To Remain to "Power Through Fear", "Salvation" i "Bridges Will Burn". Koncert choć hałaśliwy, mocny, ciężki, piekielny i skierowany do fanów o specyficznym guście szybko się skończył, a muzycy zeszli ze sceny o 20:28.

Po półgodzinnej przerwie podczas której przygotowano scenę na występ gwiazdy wieczoru, nadszedł czas na szczytowanie. Przy zwykłym oświetleniu jakie panowało w trakcie przerwy, z głośników usłyszeliśmy utwór "Doctor, Doctor" zespołu UFO, to taka swoista wizytówka koncertów Maiden. Scena była już przygotowana, lecz cały czas na środku wisiała czarna kurtyna zasłaniająca scenografię, a ekipa techniczna przygotowała się z boku do odsłonięcia sceny. O 21:01 w pełnej synchronizacji zgasły światła, techniczni zsunęli zasłony z głównej części sceny oraz po bokach wybiegów na których później paradował Bruce a z głośników usłyszeliśmy intro najnowszego albumu "Satellite 15...". Na telebimach w rytm muzyki pojawiła się animacja z elementami najnowszego teledysku zespołu, sceny wybuchów, twarz Dickinsona rozpromieniona niczym słońce na niebie. Generalnie była to dość długa animacja, specjalnie stworzona na potrzeby koncertu, której nigdzie indziej nie uświadczymy. W międzyczasie muzycy w mroku pojawili się na scenie, żeby w trakcie energicznego przejścia intro w utwór "The Final Frontier" w światłach reflektorów ukazać się publiczności. Wtedy zaczął się prawdziwy szał i wrzask fanów. Powiew świeżej energii wyraźnie spłynął ze sceny a emocji nie było końca. Chłopaki jak zwykle w pełnej formie, tryskający pozytywnymi wibracjami wesoło fikali po scenie. Świetnie przygotowany Bruce z typowym dla siebie galopem zaśpiewał pierwszy utwór. Bardzo dobry wybór na utwór otwierający. Idąc za ciosem kapela zaserwowała nam "El Dorado", które na żywo prezentuje się wyśmienicie. Śpiew, gitary, perkusja - poezja dla uszu. Nad głowami publiczności wyrosły polskie flagi wyraźnie zauważone przez członków zespołu. Kolejny utwór to klasyka i stały punkt koncertów Maiden - "2 Minutes To Midnight". Fani oczywiście odśpiewali cały kawałek z Bruc'em a soczyste solówki dodawały smaku tej wyśmienitej potrawie. Wykonanie utworu było przyzwoite, aczkolwiek bywało lepiej. Miałem pewien niedosyt gitar Dave'a i Adrana, tak jakby były nieco za cicho, nieco za mocno zniekształcone, ale może to dlatego że przecież nie staliśmy w środku hali? Następnie powrót do utworów z ostatniego krążka, czyli "The Talisman" i "Coming Home". Pierwszy z nich to naprawdę kawał solidnej muzyki, rewelacyjnie zagrany na żywo. Nieco długi i wolny, z początku dał czas na złapanie oddechu. Jeszcze pomiędzy tymi dwoma kawałkami Bruce przemówił do publiczności. Na uwagę zasługuje fakt, że zauważył polskie flagi, pozdrowił fanów z polski i wyraził nadzieję, że zobaczymy się za tydzień, na koncercie w Warszawie.
Po "Coming Home" znowu nadszedł czas na wolno rozpędzający się utwór "Dance Of Death". Jest to kompozycja genialnie pasująca do występów na żywo, a Bruce bardzo dobrze wykonał swoją działkę, barwnie opisując historię i wymachując kończynami we wszystkie strony. Kiedy tylko wydobyły się pierwsze dźwięki "The Trooper" nastąpiło pełne szaleństwo. Zdaje się, że był to moment w którym fani po raz pierwszy zaczęli wariować w pełni swoich sił. Cała hala od końca do końca popadła w euforię a pod sceną sytuacja była nie do opisania. W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć o błogosławionym wynalazku zwanym klimatyzacją, który niejednej osobie pomógł złapać odrobinę "świeżego" powietrza. Zrobiło się gorąco. Nie dając nam odetchnąć, galopowanie gitar przybrało formę utworu "Wicker Man", który został również bardzo sympatycznie przyjęty, bo przecież ma on w sobie oczywisty "power". W tym miejscu Bruce przemówił ponownie, tym razem pod kątem niemieckiej publiczności poprzez swoistą zabawę językiem niemieckim, próbując powiedzieć "jestem berlińczykiem". Nawiązał do tego, że niezależnie od pochodzenia, wyznania, płci lub rasy wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną. Przedmowa ta stanowiła wstęp do "Blood Brothers". Kolejno zagrano jeden z najlepszych utworów z najnowszego krążka - "When The Wild Wind Blows", a za nim "The Evil That Men Do", w którego trakcie na scenę wszedł Eddie, tradycyjnie drażniąc się z Jannickiem a następnie grając przez moment na gitarze. Tyle emocji, a koncert jeszcze trwa w najlepsze. Nadszedł czas na utwór, który jest obowiązkowy na każdej trasie koncertowej, czyli "Fear Of The Dark". Fani śpiewali, krzyczeli, podskakiwali i szaleli. Emocje i podniecenie porównywalne z tym, które towarzyszyło "The Trooper". Pamiętam trasę Early Days, kiedy utwór ten nie był w setliście i fani nie potrafili wybaczyć muzykom tej zbrodni. Na szczęście tym razem mogliśmy po raz kolejny zedrzeć gardła. Na zakończenie tradycyjnie "Iron Maiden" podczas którego za sceną wyłoniła się olbrzymia ruchoma głowa Eddiego, a na bokach ruchome palce, sprawiając wrażenie jakby Edward wychodził z jakiejś dziury, czy zza muru. Sporadycznie wraz z głową ruszała się również szczęka - nie chciałbym tam wpaść. Fenomenalne wrażenie.
Na bisy nie musieliśmy długo czekać, wszyscy wiedzieli że zespół powróci a zespół wiedział, że fani wiedzą. Obyło się bez zbędnej dramaturgii. Wymawiane z mrokiem w głosie "Woe to You Oh Earth and Sea; for the Devil sends the beast with wrath..." mogły oznaczać tylko jedno - "The Number Of The Beast". Ten klasyk jest pewnikiem dobrej zabawy. Za sceną po raz kolejny pojawiła się ruchoma maskotka zespołu, choć trudno nazwać ją Eddim. Był to czerwony diabeł z rogami, wysunięty ponad pas, ustawiony mniej więcej za plecami Jannicka. Wspomniany diabeł ruszał głową i obracał się na boki czemu towarzyszyły wybuchy dymu. Następnie przyszedł czas na "Hallowed Be Thy Name" który został wykonany... dobrze. Szczerze powiedziawszy liczyłem na charakterystyczne dla tego utworu w wersji live długie wydobywanie głosu z gardła Dickinsona na samym końcu kompozycji. Zawiodłem się. Widać nawet taka nieśmiertelna gwiazda heavy metalu jak Bruce Dickinson pomimo rewelacyjnej formy godnej pozazdroszczenia, nie będzie wiecznie młoda a w tym utworze zauważalne było wyraźnie, że Bruce został nadgryziony zębem czasu. Ostatni utwór tego wieczoru, na którym nikt już nie oszczędzał sił to "Running Free". Pod koniec Bruce przedstawił członków zespołu: Janick Gers, Steve Harris, dwóch gitarzystów Adrian Smith i Dave Murray oraz głośny Nicko McBrain. Nicko został nawet przedstawiony dwa razy. Muzycy kłaniali się, rzucali piórkami do gitary (kostkami), frotkami, a Nicko pałeczkami i dwiema małymi membranami od perkusji. Zdaje się nawet że jedną lub dwie pałeczki podał bezpośrednio do ręki polskim fanom upewniając się w ten sposób, że trafią we właściwe ręce. Nawet ja zdobyłem pamiątkę i udało mi się zgrabnie złapać do ręki frotkę Jannicka, a kilka sekund zabrakło, żeby jeszcze podnieść z ziemi jego kostkę - cóż, muszę popracować nad refleksem. Show zakończyło się o 23:03, czyli po dwóch solidnych godzinach. Zabawa naprawdę była przednia. Po koncercie nastąpiła ciemność, a fani wołali "Iron Maiden, Iron Maiden...". Po minucie lub dwóch, zapalono światła a z głośników słyszeliśmy już tradycyjnie "Always look at the bright side of life..."
Podsumowując - zespół był w rewelacyjnej formie. Na uwagę zasługuje fakt, że muzycy nie zrobili sobie dłuższej przerwy na odpoczynek, tylko przez bite dwie godziny wesoło hasali po scenie. Z drugiej strony jednak, odniosłem wrażenie że zabrakło swoistych zabaw z publicznością, brakowało mi solówek na perkusji. Nie twierdzę jednak że Bruce nie zabawiał się z fanami w ogóle, bo byłoby to nieprawdą. Po prostu odniosłem wrażenie, że całość była tak jakby z szablonu i w pośpiechu. Sala O2 World bardzo dobrze zaprojektowana, imponująco wyglądająca. Trochę szkoda, że pomimo wielu wyjść ewakuacyjnych, ludzi wypuszczano jednym wyjściem, tym samym którym ich wpuszczano przez co opuszczenie obiektu trwało trochę czasu. Ze spraw organizacyjnych, tradycją już jest dla Niemców rozbieranie sceny tuż po koncercie, więc jeszcze w czasie kiedy słyszeliśmy melodię z Monty Pythona techniczni z wkrętarkami rozkręcali barierki i wynosili sprzęt ze sceny. Był to jednak bardzo udany koncert i chciałbym aby jeszcze setki podobnych zostało wykonanych przez nieśmiertelne Iron Maiden.

Rise to Remain
Serpent
This Day Is mine
God Can Bleed
Purify
Nothing Left
Power Through Fear
Salvation
Bridges Will Burn

Iron Maiden
Intro (Satelite 15...) + The Final Frontier
El Dorado
2 Minutes To Midnight
The Talisman
Coming Home
Dance Of Death
The Trooper
Wicker Man
Blood Brothers
When The Wild Wind Blows
The Evil That Men Do
Fear Of The Dark
Iron Maiden

Number Of The Beast
Hallowed be Thy Name
Running Free