Relacja z koncertu Iron Maiden w Warszawie 07.08.2008 – Stadion Gwardii

Po ostatnim niezadowoleniu polskich fanów z pominięcia ich przy planowaniu ostatniej trasy koncertowej, tym razem wszyscy byli zadowoleni i z niecierpliwością oczekiwali na mega show w wykonaniu największych gwiazd heavy metalu. Ja osobiście jeszcze nawet podczas podróży na koncert, w głębi duszy obawiałem się, że coś może pójść nie tak a w najgorszym wypadku koncert może być... nie skończę :)

Organizacja koncertu była nie najgorsza, choć z całą stanowczością powiedzieć mogę że nikt nie postarał się o odpowiednią ilość miejsc parkingowych. Postawiona w stan gotowości policja dawała radę i generalnie zamieszania nie było. Jeśli chodzi o ochroniarzy z „FOSY-y” – byłem zaskoczony – pozytywnie. Obsługa i kontrola biletów, poza małą awarią czytnika biletów elektronicznych, szła sprawnie i szybko rozładowując ciągnącą się w nieskończoność kolejkę. Bramek było kilka i jakoś poszło. Zaskoczeniem było dla mnie leniwe podchodzenie do kwestii kontroli osobistej w celu zabezpieczenia przed nieupoważnionym wniesieniem na stadion sprzętu audio-wizualnego, co ograniczyło się do jednego ochroniarza mówiącego przez megafon „prosimy o nie wnoszenie kamer wideo i aparatów. Kamery i aparaty proszę zostawić przed wejściem” – hehe dobre sobie. Tak więc skupiano się na takich narzędziach zbrodni jak zakręcane butelki (nakrętki mówiąc dokładnie) przemycane w plecakach, a osoby takie jak ja, tzn. nie posiadające plecaków wpuszczane były bez żadnej kontroli, poza biletową oczywiście. Cały trud posiadania aparatu podczas koncertu ograniczał się do problemu „zapomnienia” go z domu. Swoją drogą na zachodzie normalne jest, że nie wpuszcza się ludzi z puszkami czy zakręcanymi butelkami, więc ta część czynności kontrolnych wcale mnie nie zdziwiła. Nie można i tyle.

Kwestia wydzielonego miejsca pod sceną na płycie boiska była rozwiązana rewelacyjnie i uczciwie. Żeby tam się znaleźć nie trzeba było wystawać pod bramami od rana jak w Chorzowie trzy lata temu, a wystarczyło wejść przez dodatkową bramkę do tego sektora i ustawić się w kolejce do wyjścia z niego. Wtedy na rękę dostawało się żółtą opaskę z tworzywa sztucznego, niemożliwą do zdjęcia z ręki. W ten sposób rozwiązano trzy problemy: pod scenę wchodził sobie kto naprawdę chciał (i miał trochę oleju w głowie, żeby pójść i bez trudu sobie opaskę załatwić), nie trzeba było wyczekiwać pod bramami więc wszyscy mieli równe szanse, oraz opasek nie można było nikomu ukraść/wyrwać tak jak tych papierowych trzy lata temu. Sam organizator pomyślał i nie było ciasno a wręcz w niektórych miejscach nawet pusto.
Jako pierwszy suport zagrała Lauren Haris. Dziewczyna ma urodę nieprzeciętną i dość ciekawy głos. Biegając boso po scenie w obcisłych lateksowych spodniach wyginając się jak guma robiła wrażenie, ale „bardziej nadaje się do robienia striptizu a nie na koncerty heavy metalowe” – jak to usłyszałem później. Ale cóż, w końcu to córka sławnego tatusia.

Made of Hate, polski zespół grający podobnie do Children of Bodom wypadł moim zdaniem dobrze, ja akurat taką muzykę lubię i koniec. Przed ostatnim kawałkiem chłopakom zepsuł się wzmacniacz, ale basista zespołu szybko opanował sytuację przygrywając kawałek Queen ratując sytuację i dając czas na naprawę. Najpierw sam, potem z perkusistą. Poradzili sobie zgrabnie i to mi się podoba, bo przecież mogliby zejść z płaczem ze sceny i koniec, ale jednak nie, walczyli do końca i mają u mnie plus.

Koncert Iron Maiden zaczął się kilka minut przed czasem. Z głośników usłyszeliśmy utwór „Transylvania” a na ekranach telebimów zobaczyliśmy materiał ukazujący budowę Ed Force One oraz kilka migawek z życia zespołu i oczekujących fanów. Jako intro usłyszeliśmy przemowę Churchila a zaraz po nim utwór „Aces High” podczas którego muzycy energicznie wbiegli na scenę. Powalający początek. Dalej równie szybkie „2 Minutes to Midnight” oraz „Revelations”. W przerwie pomiędzy tymi utworami Bruce mówił o pamiętnych czasach kiedy grali u nas 25 lat temu, gdy byli tu jeszcze komuniści, ale teraz uciekli. Wspomniał też żartując, że myślał iż jedyną muzyką jakiej wolno było wtedy słuchać i grać bez problemów z władzą był jazz. Na scenę ktoś rzucił polską flagę, którą Dickinson podniósł i powiedział: „to jest flaga polski i do tego jest mokra”. Po objawieniu przyszedł czas na energiczne „The Trooper” zaraz po którym fani niemrawo zebrali się do śpiewania Happy Birthday. Niestety nie wyszło to najlepiej, każdy śpiewał jak chciał i trudno było coś zrozumieć, a przecież wszyscy podobno wiedzieli że mamy to śpiewać w tym momencie. Mimo tego Bruce zrozumiał o co chodzi, choć było widać że się nie spodziewał, i rzekł tylko „to jest najwspanialsza rzecz jaką kiedykolwiek mi zaśpiewano w Polsce”. Podczas kolejnego numeru – „Wasted Years” we znaki dały się dać brak skradzionej gitary Adriana oraz problemy z dźwiękiem, przez co początek utworu wyszedł dość dziwacznie. Generalnie cały koncert miał dobrą oprawę dźwiękową (a przynajmniej słyszałem gorsze) i tylko w tym miejscu zauważyłem duże problemy. Resztę koncertu, stojąc pod sceną, słyszałem dobrze. Nadszedł czas na „The Number of the Beast”. Wszyscy ładnie razem wykrzyczeli intro utworu a potem zespół dał czadu w swojej części. Uciekając od wykonania, chciałbym zatrzymać się trochę przy oprawie wizualnej utworu. Duży obraz na sceną przedstawiający wizerunek Eddiego z okładki albumu Powerslave, zakryty został czarnym materiałem a za plecami McBraina buchało w rytm muzyki kilka olbrzymich płomieni ognia. Stałem w około 7 rzędzie pod sceną a za każdym razem czułem wylewający się na mnie ogromny żar z płomieni. Zdecydowanie gorący. Pozostaje mi tylko wyobrażać sobie jak Nicko podsmaża się na każdym koncercie – jak chrupiące ciasteczko. Cieszę się, że tym razem na scenę nie wybiegły damskie diabełki którym odpadały ogonki. Przynajmniej Bruce nie musiał za nikim ganiać i próbować przyczepiać je ponownie jak to robił podczas ostatniego koncertu w Chorzowie. Potem przyszedł czas na „Can I Play With Madness?” i bardzo długi „Rime of the Ancient Mariner” podczas którego obrazek za sceną znowu zmienił się na inny. Tak jak podczas „The Trooper” Bruce przebrał się za żołnierza, tak i tym razem założył poszarpaną pelerynę udając marynarza. Utwór wykonany rewelacyjnie. Przed nim zapytał publiczność czy ktoś był na koncercie w Long Beach Arena a kiedy niektóre osobniki wykrzyczały że tak, to ten powiedział, że są pieprzonymi kłamcami, bo jeszcze ich na świecie nie było J Wspomniał też, że jesteśmy daleko od Gdańska, ale pamięta kiedy był tam ostatnio i jadł pyszną kiełbasę z albatrosa. Kolejny raz wokalista przebrał się do utworu „Powerslave”. Nie czekając na oklaski wystartowano z utworem „Heaven Can Wait” podczas którego wpuszczono na scenę laureatów różnych konkursów, aby mogli wspólnie zaśpiewać „oooooooooo”. Rozwinęli oni flagę z napisem „Happy Birthday 50 Bruce” a ktoś inny trzymał żółtą kartkę z czarnym napisem po angielsku, lecz treści niestety nie doczytałem, tak jak zresztą Bruce, który stał na wybiegu nad nimi. Zrobił to natomiast Janick a potem pobiegł do reszty zespołu powiedzieć co przeczytał. W między czasie Bruce znikał za sceną całować się z blond pięknością stojącą i oglądającą występ z ukrycia po lewej stronie sceny. Kolejnymi utworami jakie zagrano tego wieczora były „Run to the Hills”, „Fear of the Dark” oraz „Iron Maiden”. Ostatnim razem publiczność całego świata chciała usłyszeć „strach przed ciemnością” więc podczas tej trasy zespół wyprzedził oczekiwania i postanowił dodać utwór do set listy, mimo iż nie powinien się na niej znaleźć. Na „Iron Maiden” z zza sceny wynurzyła się złota głowa Eddiego, z której po jakimś czasie wyłonił się kilkunasto metrowy Edward przypominający mumię. Po krótkiej przerwie, nie karząc czekać na siebie długo, zespół wyszedł ponownie na scenę aby zagrać bisy. Bruce zaczął od przedstawienia zespołu: Steve Harrisa, Janick Gersa, Niewidzialnego Człowieka Stojącego Przy Gitarze Akustycznej (którą technicy postawili w czasie przerwy), przy czym Bruce zażartował ponownie, mówiąc że jednak go widzi, Dave Murraya, Adriana Smitha i „ostatniego lecz nie najmniej ważnego, najgorszego perkusistę świata – Nicko McBrain”. Bisy zaczęły się od zagranego przez Dave intro na postawionej gitarze do „Moonchilad”. Następnie Ironi zagrali „The Clairvoyant” podczas którego na scenę wyszedł gigantyczny Eddie z okładki „Somewhere Back In Time” a na samym końcu „Hallowed Be Thy Name”.

Koncert był bardzo udany, Bruce utrzymywał świetny kontakt z publicznością, pozdrowił w śmieszny sposób fanów z tyłu stadionu na trybunach i przebierał się z dobre cztery razy w różne stroje. W tym doszedł już do perfekcji. Zespół ciągle ma świetną kondycję, choć było widać zmęczenie na twarzach muzyków i obwisłą skórę trzęsącą się jak galareta na rękach Janicka. W pewnym momencie koncertu, nie pamiętam dokładnie gdzie, ale gdzieś pod koniec, fani znów zaczęli śpiewać Dickinsonowi, tym razem „100 lat” a potem skandując „dziękujemy” na co ten odpowiedział, że domyśla się iż znaczy to „Happy Birthday”. Po publiczności w kółko chodziła wielka polska flaga z życzeniami dla niego, z której na pewno zdążył przeczytać treść. Bruce wykrzyczał, że było nas 29.000 ludzi i wszyscy się dobrze bawili. Atmosfera była niesamowita i naprawdę warto było jechać na ten koncert. Jak zawsze zresztą. Bruce zapowiedział, że do Polski przyjadą podczas trasy koncertowej promującej nowy album Iron Maiden. Koncert z całą pewnością zaliczony do tych udanych. Na koniec podaję jeszcze listę utworów i kilka zdjęć.
01 Transylvania / Churchill’s Speech (intro)
02 Aces High
03 2 Minutes to Midnight
04 Revelations
05 The Trooper
06 Wasted Years
07 The Number of the Beast
08 Can I Play With Madness?
09 Rime of the Ancient Mariner
10 Powerslave
11 Heaven Can Wait
12 Run to the Hills
13 Fear of the Dark
14 Iron Maiden

Bisy
15 Moonchild
16 The Clairvoyant
17 Hallowed Be Thy Name