The Final Frontier – Recenzja albumu

12, 13, 14… 15! Iron Maiden odważnie weszli do dwudziestego pierwszego wieku z albumem pt. Brave New World z 2000 roku nagranym już w składzie z powracającym po sześcioletniej absencji Brucem Dickinsonem oraz dodatkowym wiosłem, również starym-nowym członkiem zespołu, gitarzystą Adrianem Smithem. To właśnie też od tego czasu muzycy Żelaznej Dziewicy zapoczątkowali nowy okres w swojej studyjnej działalności, który na zawsze odciął od zespołu łatę o twórczym wypaleniu i powielaniu schematów. Nowy wiek dla Iron Maiden to ryzykowany, ale i zdecydowany kierunek ku progresji, którego zwieńczenie stanowi premierowy, piętnasty studyjny album grupy zatytułowany The Final Frontier.

Wspomniane ryzyko polegało na tym, że muzycy tworzący Iron Maiden rozpoczęli swoje progresywne eksperymenty kiedy każdy z nich był już powyżej 40-stki, a apogeum progresywno/heavy metalowego Maiden przypada kiedy cała szóstka jest już po 50-tce. To dużo jak na dorabianie do swojej heavy metalowej ideologii czegoś nowego, w tym wypadku wydawać by się mogło egzotycznego, bo kto jak nie Iron Maiden tworzył fundamenty pod sztywny nurt w muzyce jakim był NWOBHM? Czasy się zmieniły, a muzycy Maiden, chyba trochę na starość, chcą jeszcze raz zainspirować cały świat. Czy skutecznie?

Waldemar Morawiec zapytałby „O co ja pytam? O kurs dolara?!”, bo chyba nawet najbardziej wytrawni znawcy muzyki, członkowie zespołu czy astrolodzy nie byliby w stanie odpowiedzieć na pytanie, jak po latach historia będzie oceniać Iron Maiden z dobudowaną warstwą progresywną u schyłku twórczości studyjnej grupy. Mniejsza o predykcje! Żyjemy dzisiaj, tu i teraz.

O tym, że następca A Matter Of Life And Death z 2006 roku to śmiały krok jeśli chodzi o wykorzystanie i rozszerzenie pomysłów z rzeczonego tytułu słychać od samego początku. Od otwarcia albumu, które zawsze było „maidenowskie”, szybkie i nariffowane. Teraz jest inaczej, bo za piętnastym razem grupa na wejściu napisała wyraźny basowy manifest: „będzie inaczej!”. Nie oznacza to jednak, że Iron Maiden zupełnie odcięli się od źródeł, bo klasycznych patentów pod postacią charakterystycznych przejść, gitarowych galopów czy sprawdzonych solówek garściami przemyconych z lat 80-tych jest tutaj co niemiara, ale głównie zaledwie fragmentami (m.in. El Dorado, Mother Of Mercy, The Alchemist czy Starblind). W treści The Final Frontier nie stanowią one głównej osi materiału.

Iron Maiden na potrzeby swojego najdłuższego studyjnego krążka w historii nagrali utwory długie, pozbawione utartych heavy metalowych schematów. Właściwie to może nie tyle pozbawione co rozepchane na poszczególnych tłach utworów, a tu i ówdzie dosyć skąpo racjonowane. O tym, że grupa wyfrunęła na spotkanie z progresją słychać zewsząd, ale w głównej mierze w drugiej części albumu, tak jakby zespół chciał powoli i bez gwałtownego wstrząsu przygotować słuchacza na bezkompromisowe odsłonięcie nowego oblicza (pomijając utwór tytułowy trzeba wymienić Isle Of Avalon, Starblind, The Talisman, The Man Who Would Be King czy When The Wild Wind Blows). Nie są to utwory klasyczne dla gatunku ani heavy metalowego, ani metalu progresywnego. Iron Maiden dokonali trudnej sztuki, bo utworzyli hybrydę, która zgodnie z oczekiwaniami architektów konstrukcji wypływa z mniejszym lub z większym natężeniem w jego odpowiednich fragmentach.

Legenda heavy metalu albumem The Final Frontier zaserwowała, zgodnie z wizualizacją drugiego singla, realną podróż przez kilku-wymiarowy muzyczny kolaż. Na jednym z nich słychać spokojne, niemalże minimalistyczne wstępy, które załamuje odważna porcja heavy metalowego instrumentarium (Utwór tytułowy czy The Talisman), na kolejnym burzę riffów atakującą dopracowane rytmy (Mother Of Mercy czy The Alchemist), a na innym wyłania się nastrój zaiste schizofreniczny: niejednostajny, szarpany (Starblind). Można momentami uczynić zespołowi zarzut, że jego muzyka przybiera nazbyt przekombinowane formy, a może nie do końca dobrze rozpisane na instrumenty? To jednak nie stanowi wystarczającej zapory aby nie dać się pochłonąć rzeczonej rozmaitości.

Do której też pasuje Bruce Dickinson. Legendarny wokalista pewnie dzisiaj nie dałby rady stłuc szklanki krzykiem, ale nawet pomimo utraty pewnej części wokalnej mocy, co jest  następstwem wieku, dobrze wpasował się w nowe Maiden. Wszak zespołowi o wiele bardziej potrzebny jest teraz wokalista trochę mniej głośny, ale o wiele bardziej elastyczny, potrafiący z wokalu uczynić instrument, a nie odrębny trybik w machinie. Co prawda z pomocą czasu, ale Dickinson ostatecznie tego dokonał i raczej nie na zamówienie, bo nie sądzę aby nowy album był pisany „pod niego”.

Część wielbicieli Iron Maiden opuściła zespół już wraz z pojawieniem się progresywnych eksperymentów na A Matter Of Life And Death, a teraz z pewnością dołączy do nich kolejna grupa osób. Wbrew nazwie jaką nosi zespół to jego pomysły będą łamać nawet żelaznych fanów nastawionych na mityczne „maidenowskie rzemiosło”. To jest pierwsza rata jaką Irom Maiden zapłaci za eksperymenty. Za to kolejne będą o wiele mniej bolesne, bo z korzyścią dla zespołu, który w jednym z ostatnich etapów swojej działalności otworzył się na nowe, bardzo szerokie grono fanów.

The Final Frontier to świetny, przemyślany album. W kontekście odbioru jego jedynym realnym problemem jest to, że został nagrany przez… Iron Maiden. Pomimo, że zespół w pierwszej dekadzie nowego wieku przygotowywał fanów na postępującą ewolucję, to z dużym trudem przychodzi rozstać się z wrażeniem jakby Floydzi nagle zaczęli nagrywać black metal. Nawet pomimo, że pewnie czyniliby to w najlepszym stylu. Jednak takie drobiazgi nie powinny mieć wpływu na ostateczną ocenę The Final Frontier, bo kiedy już zniknie strach przed tym co jest nowe, pozostanie tylko zachwyt nad tym co doskonałe.

9+/10

Recenzja nadesłana przez:

Robert Bronson
Sounds Of Arktyka
Rock Area