Osiągnięcie pierwszej pozycji byłoby wspaniałe – wywiad z Nicko McBrain

 

Wraz z wydaniem 15-go albumu pt. The Final Frontier, członkowie Iron Maiden ponownie odkryli swoje możliwości. Odmawiając zaszufladkowaniu siebie jako starych zgredów, sprytnie przemycili nuty z Run To The Hills oraz The Trooper i udało im się coś niezwykle rzadkiego jak na zespół tego pokroju – osiągnęli nowy poziom kreatywności, pasji i zaangażowania.

Udam im się osiągnąć jeszcze coś o czym warto wspomnieć: uzyskali status wspaniałych.

„O tak, jesteśmy wspaniali!” mówi perkusista Nicko McBrain śmiejąc się głośno. Uprzejmy 56-letni facet cieszy się swoim wolnym wieczorem w chińskiej restauracji w Londynie. Nicko teoretyzuje, że krytyka twórczości zespołu przekształciła się w pozytywne opinie, ponieważ „ludzie którzy teraz piszą recenzje, byli naszymi fanami za młodości. Zawsze podobało im się to co nagraliśmy, a teraz te osoby mają szansę wyrazić własną opinię. Tak się dzieje, kiedy jest się na scenie dostatecznie długo, tak mi się wydaje”.

McBrain ma też kolejną hipotezę, którą sam nazywa „10-letnim Cyklem Iron Maiden”. Według perkusisty, co każdą dekadę zespół trafia do nowej fali fanów, czym zyskuje popularność. „Widać to po tym, jak reagują fani, jak wyprzedają się nasze koncerty, cały ten klimat wokół nas. Jesteśmy teraz na szczycie takiego nowego cyklu. Na szczęście, udaje nam się utrzymać na topie dłużej niż innym”.

Pomimo tego, że ta hipoteza jest pewna jak w banku i Nicko ma tu rację, to jednak najważniejsza jest twórczość artysty. O samej twórczości mówi, że album The Final Frontier  „to dla nas prawdziwy przełom. Jest wypełniony epickimi utworami, ale nie trwają one wiecznie w celu powtarzania schematu. Przemyciliśmy na nim pewne idee oraz włożyliśmy w niego całe serca. Głęboko przeżywaliśmy wszystko co zagraliśmy. To właśnie jest tym, co czyli zespół prawdziwym zespołem, a nagranie prawdziwym nagraniem – ilość zaangażowania jakie się wkłada w to, co się robi. Jestem dumny, że mogę rzec iż ciągle mamy właściwe podejście do tych spraw. W rzeczy samej, mamy lepsze niż kiedykolwiek!”.

W poniższym wywiadzie dla MusicRadar, Nicko McBrain opowiada o tym, jakie znaczenie miałoby dla Iron Maiden wspięcie się na pierwszą pozycję list przebojów z albumem The Final Frontier. Sławny perkusista, który mieszka teraz w Południowej Florydzie, opowiada również o procesie powstawania najnowszego albumu, o swojej technice grania, swoich wczesnych idolach oraz których nowych perkusistów podziwia.

Mieliście już kiedyś swój album na szczycie list sprzedaży w Wielkiej Brytanii i innych krajach, a teraz macie realną szansę zadebiutować na tej pozycji w USA – co by to znaczyło dla zespołu?

Oznaczałoby to, że amerykańscy fani nas słuchają [śmiech]. Wiesz, Bruce chyba dość wyraźnie zaznaczył podczas koncertów na trasie koncertowej po USA i Kanadzie, że fajnie byłoby uderzyć na pierwsze miejsce, więc miejmy nadzieję że ktoś go słuchał.

Osiągnięcie pierwszej pozycji byłoby wspaniałe, byłoby świetnym uznaniem naszego dorobku oczywiście. Oznaczałoby dla nas chyba to samo co 15 lub 20 lat temu? Nie umiem powiedzieć. Ale w końcu wiem, że mamy świetny album. Myślę że to jest sztuka. Jeśli album nie osiągnie pierwszej pozycji w pierwszym tygodniu sprzedaży, to miejmy nadzieję że uda się w drugim lub trzecim – kiedy ludzie się z nim osłuchają, wiesz o co mi chodzi? Oczywiście byłoby miło, gdyby udało się teraz ale… nie jestem nawet prawdziwym obywatelem USA, a tylko jakimś legalnym obcym, imigrantem lub nie wiadomo czym… [śmiech].

No coś w tym stylu.

Ludzie tak mnie nazywali zanim przeprowadziłem się do Ameryki, więc już przywykłem. Nie zrozum mnie źle – byłoby świetnie zdobyć pierwsze miejsce w USA. I mam nadzieję, że tak się stanie. Naprawdę, byłoby wspaniale. A jeśli nie, cóż, „koleś, to nie koniec świata”.

Muzycznie, jakie były twoje cele na tym albumie? Jest tam tyle niespodziewanych zwrotów a wiele z nich ma naturę rocka progresywnego.

Powiedziałbym że moim pierwszym i najważniejszym celem było skończenie nagrywania nie zamęczając się przy tym na śmierć [śmiech]. A tak na poważnie, cóż, siedem utworów napisaliśmy już w Paryżu, zanim weszliśmy do studio nagrywać album. Trzy pozostałe mieliśmy napisane tylko w częściach więc miesiliśmy nad nimi popracować w studio. Dla mnie wielkim wyzwaniem była praca właśnie nad tymi trzema utworami. Chciałem nadać im szybkiego brzmienia i pewnej potężnej mocy w jak najkrótszym czasie.

Jeśli chodzi o proces nagrywania albumu, to odbywało się to dość podobnie jak za starych czasów. Siedzieliśmy wszyscy razem w jednym pokoju i zastanawialiśmy się jako połączyć jeden bit  z drugim. Wiesz o co mi chodzi? Byliśmy jednym zespołem pracującym razem, tak naturalnie. Wszyscy czuliśmy się bardzo swobodnie, prawie jak w domu.

Jak już wspomniałem, na albumie są elementy progresywnego rocka. Czy słuchasz rocka progresywnego? Jeśli tak, to nowego czy starego?

Tak, bez wątpienia. Wychowałem się na zespołach takich jak Love Unlimited, Hawkwind, Golden Earring, Jethro Tull, Deep Purple – pomimo że Purple nie są tak naprawdę progresywni; byli trochę na początku. No i oczywiście byli też Pink Floyd – jeden z moich ulubionych zespołów tamtych czasów – bardzo progresywny.

Na The Final Frontier wcale nie dokonaliśmy regresji. Spojrzeliśmy wstecz i zastanawialiśmy się nad naszą historią pod różnymi względami. Weźmy dla przykładu nasz album A Matter Of Life And Death: jest to bardzo odważny album na którym znajduje się wiele elementów undergroundowego progresywnego rocka późnych lat 60-tych i wczesnych lat 70-tych. Więc teraz tak jakby ponownie wchodzimy na to pole i wnosimy coś nowego, czego nie robiliśmy nigdy wcześniej. Przejścia, struktura utworów, sygnatury taktów – nie zwracaliśmy uwagi na ograniczenia.

Co pomyślałeś po otrzymaniu pierwszych próbek nagrań? A szczególnie po usłyszeniu When The Wild Wind Blows, który jest całkiem epicki?

Z pewnością jest. To jeden z tych utworów które napisaliśmy w studio. Kiedy Steve pokazał nam ten utwór, to wskazał gitarzystom progresje akordów i wszystko inne. Od razu wiedziałem, że wyjdzie coś wyjątkowego. Z racji tego jaki jest ten utwór, spojrzałem na Harrego (przezwisko Steve’a Harrisa) i zapytałem: „czego oczekujesz od perkusji? Ma być energiczna czy prosta?” Na to odpowiedział: „niech będzie prosta, potrzebujemy prawdziwej głębi w tym utworze”.

To wszystko co musiał mówić. Odparłem mu, że zagram to samo co on na basie i udało nam się związać wszystko w całość. Potem zabraliśmy się za drugą część, gdzie jest pewne przełomowe przejście. Kiedy skończyliśmy nagrywać, podszedłem do Steve’a i powiedziałem że to kawałek podobny do Hallowed Be Thy Name, chyba najlepszy jaki kiedykolwiek napisał, a on na to rzekł: „dla mnie to jest najlepszy, tak właśnie czuję – jest po prostu fantastyczny!”.

Najzabawniejsze jest to, że w zasadzie nie pracowaliśmy długo nad tym utworem ani żadnym innym. Po prostu nauczyliśmy się materiału, poczuliśmy go i zagraliśmy. Tak właśnie było. Wszystko poszło bardzo lekko, bez intensywnego wymyślania. Na albumie jest też nawet kilka błędów, co moim zdaniem nawet dobrze wyszło.

Czy ostatnio dokonywałeś jakichś zmian w perkusji? Jak sobie radzisz grając na talerzu ride (talerz o krótkim i bardzo wysokim dźwięku – przyp. tłum.), chyba ostatnio Twoimi ulubionym?

Żadnych zmian w ogóle, koleś. Ostatnio rekonfigurowałem zestaw kilka lat temu. Opuściłem nieco talerze i trochę bardziej pochyliłem. Ale od tamtego czasu nic nie zmieniałem. Niewiele można zmienić w moim zestawie całkowicie go nie przekształcając. Jeśli opuszczę talerze, wtedy muszę opuścić też tom-tomy. A kiedy już opuszczę hi-haty, to zapomnij – to już całkowicie zmienia rozstawienie perkusji.

Jesteś znany z tego, że nie lubisz używać podwójnych bębnów basowych ani podwójnych pedałów basowych. Tak samo jesteś znany z tego, że uwielbiasz grać na boso.

[śmiech] Och tak, grywałem w butach bokserskich Lonsdale ponieważ mają cienką podeszwę i można uzyskać w nich dużą kontrolę. Gdybym używał mojej pary butów wojskowych, to wątpię czy uzyskałbym podobne efekty.

Sporadycznie kiedy pogrywam z ludźmi to zakładam buty. Szczerze, moja technika grania skupia się w dużej mierze na tym, w jakiej pozycji ustawiony jest pedał basu oraz jak mocno w niego uderzę. Wielu perkusistów powinno bardziej zwracać na to uwagę. Według mnie, bijak w swojej naturalnej pozycji, czyli kiedy nie trzymam na nim stopy, powinien być odchylony o 45 stopni.

A co do uzyskiwania efektu podwójnego basu, to mam pewien sposób: kiedy już uderzę mocno w duży bęben, to przesuwam swoją stopę w dół o około dwie-trzecie długości pedału. Według mnie jest to punkt optymalny, gdzie mogę uzyskać dobry dźwięk bez dużego wysiłku. Wiąże się z tym też pewna niedogodność, bo kiedy próbuję być bardziej dynamiczny, szczególnie w pewnej notacji, to muszę naprawdę mocno uderzyć. Trudniej jest zaakcentować dźwięk, kiedy stopa znajduje się w dolnej części pedału. Przez te wszystkie lata udało mi się znaleźć tylko jeden sposób aby zagrać dobrze pod Harrisa. To jak gram na perkusji jest w dużym stopniu uzależnione od sekcji basowej.

Czy masz jakiś określony sposób na rozgrzewkę przed koncertem?

Nie, w zasadzie to nie ma reguły. Przed koncertem, rozgrzewam się dobrze grając przez 10 minut na małym zestawie perkusyjnym za sceną. Tyle mi wystarczy aby rozluźnić ręce i przyzwyczaić się do klimatu, co jest szczególnie ważne, kiedy koncert odbywa się na otwartym powietrzu i jest trochę chłodno. Mam w rękach lekkie zapalenie stawów i kiedy na zewnątrz jest naprawdę chłodno to mam problemy z utrzymaniem pałeczek. Tak więc dobra rozgrzewka, przygotowanie rąk, nóg i całego ciała to podstawa.

Czasami rozgrzewam się dłużej, przez 15 lub 20 minut. Ale nie mogę się przemęczyć, w końcu muszę wyjść na scenę świeży i wypoczęty, nabuzowany adrenaliną a jednocześnie być dobrze przygotowany. Potem jest już tylko czas na rock.

Jedną z pierwszych osób, które wpłynęły na twój styl gry był perkusista jazzowy Joe Morello. Ciekawi mnie, czy tak jak inni perkusiści jazzowi zaczynałeś grając tak jak on?

Nie. Joe Morello był tylko osobą dzięki której zechciałem być perkusistą, ale nigdy nie uczyłem się grać tak jak on. Zaczęło się to tak, że najpierw byli dla mnie The Beatles a Ringo Starr był moim, hmm, idolem [śmiech]. Potem oczywiście pojawili się The Rolling Stones gdzie grał Charlie Watts. Następnie wyewoluowało to do takich gwiazd jak Keith Moon i John Bonham – uwielbiałem ich wszystkich.

Potem, jak już miałem trochę doświadczenia jako perkusista, usłyszałem Buddy Rich oraz Louie Bellson, którzy byli świetni. Mój ojciec przedstawił mnie ludziom takim jak Ed Shaughnessy i mu podobnych. I tak miałem trochę wpływu jazzu. Całość wygląda dość dziwacznie, bo zaczynałem grając pop, potem rock, blues i jazz.

A czy grałeś kiedyś w zespole jazzowym?

Nie specjalnie. Grywałem taki materiał jak jazz, ale nigdy specjalnie się tego nie uczyłem. Dołączyłem do kilku zespołów awangardowych, ale tak naprawdę to mój styl wypłynął od perkusistów bluesowych.

Czy w Twoim graniu jest coś, co szczególnie chciałbyś poprawić?

Tak, wszystko! [śmiech]. Nie, poważnie, jak każdy inny perkusista wiem, że wszyscy wielcy z nas uczą się od siebie nawzajem i odkrywają nowe drogi – takie rzeczy jak timingi, bity, bicia. Ale uwielbiam robić to co robię i o ile łaska Boża pozwoli i na ile będę miał jeszcze sił, będę grał taką muzykę jak gram najdłużej jak się da.

Z drugiej strony mam też słabość do takich zespołów jak Blood, Sweat & Tears oraz Chicago. Do muzyki funk też – definitywnie lubię funk. To muzyka o głębokiej duszy, tak jak Muscle Shoals – uwielbiam ich wszystkich. Jest tyle rzeczy, które mógłbym od nich zaabsorbować, wiesz? Na tyle na ile mój styl muzyczny pozwala, zawsze będę energicznym perkusistą. Lubię grać dynamicznie, zwykłem też spuścić głowę w dół i zagłębić się w tym co gram. Kiedy wspominam o tych wszystkich zespołach, moje podejście musi być wyrafinowane, otwarte na świat.

Czy pojawili się ostatnio nowi perkusiści, którzy ci zaimponowali?

Tak, Thomas Lang. Wyniósł on muzykę współtworzoną przez Terry’ego Bozzio na zupełnie nowy poziom. Kiedy trzeba zagrać cztery niezależne rytmy jednocześnie, to nie widziałem nigdy człowieka bardziej zręcznego niż Thomas. Ma on fantastyczną finezję – uwielbiam go słuchać. Jedyne co, to kiedy na niego patrzę jak gra, to zadaję sobie pytanie „Dlaczego!?” [śmiech]. On jest taki dobry!

Jojo Mayer to kolejny perkusista, którego podziwiam i doceniam. Gra on te nowe bity electro-disco, które większość gra elektronicznie, a on naprawdę to potrafi zagrać. Totalnie przerażająca technika. (koleś faktycznie gra jak automat – przyp. tłum.)

Jason Bittner [grający w zespole Shadows Fall] jest jednym z nowszych muzyków rockowych których lubię. Ma on trochę naprawdę dobrej techniki grania. Tak więc ci faceci są tymi, któży wybijają się jakoś z tłumu i mi zaimponowali. Nie wpływają oni w ogóle na mój styl grania, ale ich podziwiam.

Na pierwszym koncercie Amerykańskiej trasy koncertowej, Iron Maiden zagrało tylko jeden nowy utwór – El Dorado. Czy dodaliście może więcej nowych utworów do set listy? Oraz ile Twoim zdaniem uda się jeszcze „wepchnąć” nowych kawałków w przyszłości?

Nie dodaliśmy żadnych nowych utworów poza El Dorado, który grany jest jako czwarty na naszych koncertach. Ostatecznie, wydaje mi się że dodamy jeszcze cztery lub pięć nowych utworów. Byłoby miło dodać nawet sześć jeśli można, ale cały album ma 10 utworów i jest bardzo długi więc trudno powiedzieć.

Tak przy okazji, uwielbiam Twoją grę na Isle Of Avalon. Naprawdę mocno zapierniczasz na kotłach pod koniec utworu.

[śmiech] Taak, grając to miałem dużo zabawy. Spuściłem głowę i waliłem w kotły, wiesz o co chodzi? Ale dziękuję Ci bardzo. Cieszy mnie, że się Tobie podoba. Miejmy nadzieję, że wszyscy inni mają podobne zdanie. Cóż, wkrótce się dowiemy.

Wywiad przeprowadził Jeo Bosso dla MusicRadar.com, Tłumaczenie: Maidenman