Październik 2003
Brytyjska grupa Iron Maiden to wykonawca, którego każda kolejna płyta staje się klasykiem już w momencie premiery. Iron Maiden to także potężne przedsiębiorstwo, które produkuje niezliczoną ilość gadżetów, edycji płyt i singli, organizuje niezapomniane, widowiskowe koncerty. Jednak Iron Maiden to przede wszystkim to szóstka doświadczonych muzyków, którzy kochają to, co robią i darzą wielkim szacunkiem swoich fanów. Ci zaś odpłacają się im przychodząc tłumnie na koncerty i owacyjnie przyjmując swoich idoli.
„Dance Of Death” (2003) to 13. studyjny album w dorobku grupy. Płyta zrobiła furorę na listach przebojów na całym świecie, a w prestiżowym zestawieniu tygodnika „Billboard” zadebiutowała na 18. pozycji, co obecnie bardzo rzadko zdarza się zespołom metalowym. Za brzmienie albumu ponownie odpowiadał Kevin Shirley, wspomagany przez basistę Żelaznej Dziewicy, Steve’a Harrisa. „Dance Of Death” to drugie studyjne wydawnictwo Brytyjczyków nagrane w sześcioosobowym składzie.
To album wyjątkowy – przede wszystkim dla samych twórców. O płycie, tekstach, produkcji i producencie albumu, a także debiucie kompozytorskim Nicko McBraina, opowiadają wszyscy członkowie Iron Maiden: Bruce Dickinson, Steve Harris, Dave Murray, Adrian Smith, Janick Gers i Nicko McBrian.
To już wasza trzecia płyta nagrana z Kevinem Shirley’em, wliczając w to „Rock In Rio”. Czy postrzegacie go jako sukcesora Martina Bircha?
SH: Tak. Wydaje mi się, że w Kevinie znaleźliśmy kogoś, kto zastąpi Martina. Kiedy przestaliśmy pracować z Martinem, chyba nie do końca wiedzieliśmy, co robić. Trudno jest zastąpić kogoś, z kim pracowało się przez tyle lat. Sądzę, że w Kevinie znaleźliśmy następcę, a podobieństwa między nimi są naprawdę niesamowite, zwłaszcza w sposobie, w jaki pracują, żartują. Mam nadzieję, że podobnie będzie nam się pracowało na kilku następnych albumach.
W swoich dziennikach z sesji nagraniowej producent Kevin Shirley określił płytę „Dance Of Death” jako dzieło bardziej solidne niż „Brave New World”. Zgodziłbyś się z nim?
BD: Chyba użyłbym innego określenia i powiedziałbym, że jest to płyta bardziej łagodna. Być może właśnie to miał na myśli. W niektórych piosenkach jest więcej głębi. Są one łagodniejsze. Materiał na „Brave New World” był dobry, solidny, typowo maidenowy. Nie ma oczywiście w tym niczego złego i wydaje mi się, że wtedy też zrobiliśmy dobrą robotę, ale tutaj jest – jak na nas – trochę osobliwości. To nadaje całości bardziej rozwiniętego wymiaru. Ta płyta ma większą osobowość od poprzedniej.
Wolicie mieć jednego producenta na wiele lat, czy – jak niektóre zespoły – mieć nowego na każdą kolejną płytę?
SH: W naszym zespole i tak my aranżujemy piosenki. U nas producent nie produkuje płyty w dosłownym znaczeniu tego słowa. Wolimy mieć inżyniera, kogoś, kto nie będzie siedział i pokazywał, co należy robić. Martin i Kevin operują całą konsoletą. Mają asystentów od taśm czy innych rzeczy, ale konsoleta i miksowanie należy tylko do nich. Czegoś takiego właśnie chcemy. Zależy nam na kimś, kto jest w stanie uchwycić naszą esencję na jakimkolwiek formacie. Nie szukamy kogoś, kto zbyt wiele będzie chciał dodawać albo aranżować.
To nie znaczy, że Martin i Kevin nie mają pomysłów, ale nie było potrzeby, by je ujawniali, bo my już zdążyliśmy wszystko zrobić. Wymyśliliśmy aranżacje i całą resztę. Dodali tylko jakieś drobiazgi tu i tam. Wspaniale jest mieć kogoś z zewnątrz, kto jest obiektywny. Czasami jest potrzebny ktoś taki, kto zdecydowanie wkroczy, jeśli są nieporozumienia w zespole. Praca z kimś takim jest niczym powiew świeżego powietrza.
Czy nagrywanie poszło szybko? Wszystko wskazywało na to, że uwinęliście się ze wszystkim błyskawicznie?
SH: Kiedy nagrywaliśmy „Brave New World”, Kevin spróbował nowej rzeczy. Mamy w zespole trzy gitary, co dla niego było czymś nowym. Gdy nagrywaliśmy rytmiczne partie albo harmonie, on nagrywał wszystko na raz, bo tak przecież gramy na scenie. Czegoś takiego nie robiliśmy wcześniej. Ponieważ wyszło to znakomicie, tym razem zrobiliśmy podobnie. Wydaje mi się, że dzięki temu piosenki brzmią lepiej. Nawet jeśli coś przez to stracisz w studiu, zyskasz podczas koncertu. Być może dla kogoś coś takiego wydaje się oczywiste, ale kiedy skończyliśmy nagrania, pytaliśmy sami siebie: Czemu nie zrobiliśmy tego wiele lat temu?
NMB: Dość łatwo, ale są tu takie fragmenty, które były naprawdę trudne. Album powstał dosyć szybko, podobnie jak nasze poprzednie płyty, jednak w tym konkretnym przypadku było to coś nowego, innego. Bruce wrócił, nagraliśmy „Brave New World”, który był znaczącym albumem w historii Iron Maiden. Potem weszliśmy do studia, mieliśmy siedem piosenek, więc brakowało nam jeszcze czterech. Było tak wspaniale, wszyscy byliśmy bardzo zrelaksowani – dawniej też czasami tak było, ale tym razem była jakaś inna atmosfera. Czuliśmy się, jakbyśmy nagrywali pierwszą płytę. Mówiliśmy do siebie: O rany! Jesteśmy w studiu!. A tam nagrywali najwięksi – Bob Marley, Led Zeppelin nagrali tam „Stairway To Heaven”. Tworzyliśmy na poświęconej ziemi. Klimat był niesamowity. Nagranie tej płyty poszło naprawdę bardzo łatwo.
„Dance Of Death” jest bardziej agresywny i bardziej ambitny niż „Brave New World”. Na czymś takim wam zależało przed wejściem do studia?
SH: Nie było żadnych planów. Akurat tak wyszło, że „Brave New World” wyszedł bardziej progresywny, inspirowany latami 70. Takie mieliśmy piosenki, tak je napisaliśmy. To z kolei dyktuje pewien sposób nagrywania. Tamta płyta jest chyba bardziej zróżnicowana. Być może brzmi bardziej surowo, ale nie było to zamierzone. To piosenki dyktują ci sposób nagrywania. Kilka pierwszych numerów przypomina lata 70. Hard rock z tamtych czasów. Są też kawałki progresywne przypominające lata 70.
DM: Jeśli spojrzeć na to od strony produkcyjnej, to brzmi on nieco inaczej. Biorąc pod uwagę muzykę, jest tu większa głębia, więcej nut i płyta jest chyba bardziej progresywna niż poprzednia, choćby w kilku piosenkach, jak „Dance Of Death” czy „Paschendale”. Ta płyta jest też chyba nieco cięższa i moim zdaniem poszliśmy tutaj nieco dalej. Jednak cały czas uważam, że „Brave New World” przetrwał próbę czasu i kiedy go słucham wciąż brzmi świeżo.
Czy waszym zdaniem miejsce, w którym nagrywa się płytę odciska na niej jakieś piętno, czy też w ogóle nie ma to znaczenia?
DM: Dawniej, kiedy na przykład przez dwa miesiące nagrywaliśmy na Bahamach, zaczynaliśmy pracować dopiero późnym popołudniem. czasami było ciężko zebrać zespół w studiu, bo każdy zajmował się w ciągu dnia czymś innym i musieliśmy narzucić sobie pewien reżim, powiedzieć sobie, że tego i tego dnia nagrywamy. Podchodziliśmy do tego o wiele luźniej, gdy nagrywaliśmy za granicą.
Kiedy pracujemy w Londynie, możemy sobie wyskoczyć do domu, co jest wspaniałe. Dzięki temu bardziej poważnie podchodzisz do nagrania. Za granicą nie możesz wpaść do domu, a życie towarzyskie polega na siedzeniu w jakimś barze. No i czasem możesz się zapomnieć. (śmiech) Dlatego bardzo mi się podobała ta sesja nagraniowa. Pracowaliśmy w Battery Studios, w którym już dawniej nagrywaliśmy. Jednak prawda jest taka, że najważniejsze jest, abyś miał frajdę z tego, co nagrywasz, nawet jeśli odbywa się to w jakieś budzie w twoim ogrodzie.
Dlaczego wybraliście „Wildest Dreams” na pierwszy singel?
AS: Dobre pytanie. Singel zawsze poprzedza wydanie płyty, a ta piosenka jest bardzo bezpośrednia, krótka. Nie jest to jedna z naszych dziewięciominutowych kompozycji. Doskonale oddaje też to, co teraz gramy. Pasuje też doskonale do naszych klasycznych utworów. Jeśli spojrzysz na publiczność, zauważysz, że ludzie starają się ją śpiewać z nami. Już od drugiego wersu się starają, ponieważ zawsze śpiewają z nami inne kawałki. Pod koniec już wiedzą, o co w niej chodzi i śpiewają z nami, a to jest dobry znak.
Po koncercie w Rio zrobiliście sobie przerwę. Czy później od razu zabraliście się do pracy, czy zaczęliście pisać materiał niedługo przed wejściem do studia?
AS: Chyba każdy z nas gdzieś się wybrał, aby naładować baterie i jeśli mam być szczery, w minionym roku nie za często sięgałem po gitarę. Nie było to najlepsze rozwiązanie. (śmiech) Ale naprawdę mi się nie chciało. Jednak pod koniec lata zacząłem już myśleć o napisaniu czegoś nowego. Oficjalnie mieliśmy zacząć komponowanie w sierpniu. Ja jednak zacząłem robić coś chyba dopiero we wrześniu. Grałem na gitarze dwie, trzy godziny dziennie, aby wszystko wróciło do normy. Czasem trzeba wszystko odłożyć na bok, bo wiesz, iż znów w pewnym momencie przyjdzie inspiracja. Trzeba odświeżyć umysł.
Bruce, czy biorąc pod uwagę, że jesteś wokalistą, masz więcej do powiedzenia od innych jeśli chodzi o teksty? A jeśli nie masz, to jak ci się śpiewa teksty autorstwa kogoś innego?
BD: Niekoniecznie mam więcej do powiedzenia. Wszystko zależy od tego, kto jest autorem tekstu. Steve na przykład ma inną filozofię pisania tekstów niż ja. Jemu bardziej zależy na takich rzeczach jak np. timing, czy pod tym względem tekst pasuje do piosenki. Nie zajmuje go zbytnio na przykład to, jak podczas śpiewania brzmi jakaś samogłoska, a ja na przykład zwracam na to uwagę. To jest zupełnie inne spojrzenie. Często zdarza się tak, iż wszystko kończy się na tym, że powstają rzeczy naprawdę trudne do zaśpiewania. Jednak przez lata nauczyłem się tolerować słabostki innych ludzi. W zasadzie nie mam już z tym żadnych problemów.
Twoje teksty nie są zbyt bezpośrednie. Lubisz być tajemniczy w swoich tekstach?
BD: Tak, lubię. Nie wydaje mi się, żeby wszystko powinno być podawane w taki łatwy sposób. Moim zdaniem coś trwa znacznie dłużej, jeśli jest bardziej tajemnicze.
Jest na nowej płycie kilka epickich historycznych utworów: „Montsegur” czy „Paschendale”. Dlaczego Iron Maiden czerpie tyle inspiracji z historii?
BD: Jeśli weźmiesz pod uwagę charakter tego zespołu, jaką muzykę on tworzy i piosenki o tych wszystkich średniowiecznych wojnach i rzeziach, a także o tych bardziej realnych rzeczach, to – tak mi się wydaje – dojdziesz do wniosku, że w całej historii jest tak wiele niesamowitych opowieści, do których możesz tworzyć paralele. Możesz wiązać je z tym, co się dzieje współcześnie. Powstają przez to barwne opowieści. To przecież takie proste. Jeśli w czymś chcesz pogrzebać, możesz też wybrać do tego coś prawdziwego, coś, co się naprawdę stało, zamiast tworzyć głupie historie o smokach i rycerzach.
JG: Iron Maiden jest zespołem, który może pisać o wszystkim. „Be Quick Or Be Dead” opowiadał o Robercie Maxwellu, zaś „Alexander The Great” czy „The Trooper” o sprawach historycznych. Wydaje mi się, że to jest zdrowe podejście. Nie można nas zaszufladkować jako zespołu piszącego wyłącznie piosenki o miłości czy ballady. My możemy pisać dosłownie o wszystkim. Piszemy więc o tym, co nas interesuje. Moim zdaniem historia jest bardzo interesującą dziedziną. Czasami piszemy o polityce, ale w bardzo ostrożny sposób. „Afraid To Shoot Strangers” opowiada o wojnie, „The Aftermath” podobnie, z tym że z perspektywy kogoś, kto musi walczyć, a nie chce. Jeśli spojrzysz na tekst „Alexander The Great” dojdziesz do wniosku, że Steve podszedł do sprawy bardzo poważnie. Wiem też, że Bruce ma wielką wiedzę historyczną i naprawdę jest zorientowany w tej dziedzinie. Nie piszemy o tym, o czym nie mamy pojęcia. Pisanie tekstów polega generalnie na tym, że coś musi cię zainspirować, książka, film…
Poza „No More Lies”, wszystkie kawałki zostały napisane przez różne kombinacje członków zespołu. Potraficie wyjaśnić, jak dochodzi do współpracy nad utworami w waszym zespole?
BD: Właściwie to nigdy nie zdarza się tak, że przebywamy wszyscy w jednym pomieszczeniu. Zwykle jest nas dwóch lub trzech. Ja biegam od domu Adriana do domu Janicka, a potem dołącza do nas Steve. Potem Steve współpracuje z Janickiem, a potem ktoś dzwoni do mnie i pyta: Słuchaj, ja i Janick napisaliśmy coś takiego. Możesz wpaść i zobaczyć, czy możesz napisać do tego jakieś słowa i wymyślić jakąś melodię?. Później zdarza się tak, że ktoś komponuje kawałek i chce to zrobić bez mojego wkładu. Pyta się tylko wtedy: Czy to jest odpowiednie miejsce na twój głos?. Tak to mniej więcej wygląda. Przychodzę potem i próbuję wymyślić melodię i zastanawiam się czy ona pasuje.
„Face In The Sand” to bardzo tajemnicza piosenka. O czym właściwie opowiada?
BD: Opowiada o propagandzie we współczesnym świecie i o tym, jak to się dzieje, że wydaje nam się, że jesteśmy tacy mądrzy, lecz to, co stworzymy, a co w naszym mniemaniu jest ponadczasowe, w końcu znika. W czasie kiedy pisaliśmy materiał na płytę, zaczynało się zamieszanie w Iraku związane z wojną. Pamiętam jak myślałem wtedy o pustynnym piasku, który się przemieszcza i o tym, że cokolwiek być nie zbudował, czy to będzie Sfinks, czy piramidy, w końcu się zawali. Imperia, które człowiek tworzy, czy to imperium brytyjskie, amerykańskie, czy irackie, kiedyś przestaną istnieć. Zamienią się w coś innego. Pomyślałem sobie o tym, że gdyby można zostawić odcisk swojej twarzy na piasku, to w zasadzie byłoby wszystko, co człowiek może zrobić i po sobie pozostawić.
Które z piosenek z nowej płyty zagracie na trasie?
BD: Na pewno „Journeyman”, „Rainmaker” i „Paschendale”. Wspaniały jest „Dance Of Death”, bo mam w nim swoje pięć minut. Wykonanie „Paschendale” będzie bardzo spektakularne, z wybuchami, światłami. No i ta gitara na początku, taka zawodząca. W szkole należałem do kadetów i chodziliśmy na nocne ćwiczenia, podczas których wystrzeliwano flary sygnalizacyjne. Powstawało wtedy takie światło, które oświetlało wszystko. Najpierw było to malutkie światełko, a przy spadaniu stawało się większe i silniejsze. Podobnie jest z gitarą w tym kawałku. Gdy tylko ją usłyszałem, powiedziałem: To będzie niesamowity kawałek.
A o czym opowiada utwór „Journeyman”?
BD: Ten kawałek zaczął się od chórku i pomyśleliśmy, że to będzie coś na kształt hymnu. Później zastanawialiśmy się: Co z tym zrobimy? Przecież gdy spróbujemy zrobić z tego coś na kształt 'Born In The USA’, będzie to brzmiało głupio? Dumaliśmy więc nad tym, a wtedy przyszły mi do głowy obrazy kogoś podejmującego decyzje poprzez głos serca. Bez względu na to, dokąd mogą one zaprowadzić. Tak wyglądać może podróż przez całe życie. Podejmujesz ryzyko, podejmujesz decyzje i możesz wybierać, czy chcesz siedzieć w swoich czterech kątach i powoli gnić, czy chcesz gdzieś ruszyć i zrobić coś szalonego, co być może przyniesie ci sławę. To jest tylko twój wybór. O tym opowiada ta piosenka.
Nicko współtworzył jedną piosenkę na płycie. Byłeś zaskoczony, kiedy wyszedł z pomysłem na „New Frontier”?
SH: Chyba każdy z nas był zaskoczony. To pierwsza jego piosenka, a przecież gra z nami już 20 lat. Zajęło mu to sporo czasu i był do tej pory dość leniwy. (śmiech) Pomysł powstał chyba dlatego, że Nicko od kilku lat uczy się grać na basie. I na basie napisał ten kawałek. Może to dodało mu pewności siebie. A stworzył naprawdę dobrą piosenkę. Jest chwytliwa i trochę inna od tego, co sami byśmy napisali. Dzięki temu także płyta jest bardziej zróżnicowana.
NMB: Na „Dance Of Death” jest piosenka napisana przez jedynego dobrze wyglądającego blondyna w tym zespole – Nicko McBraina. (śmiech), a ta piosenka nazywa się „New Frontier”. Zajęło mi 20 lat napisanie kawałka dla tego zespołu. Miałem już gotowy tekst. Pokazałem go Adrianowi i razem zaczęliśmy pracować nad chórem, chociaż wiedziałem mniej więcej, jak powinien on brzmieć. Ale wymyśliliśmy go wspólnie. Kiedy mieliśmy już za sobą jakieś dwa, trzy tygodnie nagrać zaprezentowałem piosenkę reszcie zespołu. Mieliśmy już wtedy gotowe wszystkie kawałki, nad którymi pracowaliśmy wcześniej. Chyba Bruce powiedział: Dobra, weźmy się za kawałek Nicko. Zagrałem mu więc zwrotkę i chór. Spodobało mu się. Następnym etapem był bas. Akustyczny bas. No i mamy w zespole trzy gitary, więc Adrian zagrał pierwsze solo, Dave zagrał tę melodię. Kiedy gitary były już gotowe trzeba było zagrać to Steve’owi. Steve przyszedł, a ja stoję i mam na sobie jego akustyczny bas. Powiedział: Dobra, jak to idzie?. Zagrałem mu wstęp, a potem zagraliśmy resztę, a on powiedział: To nie jest takie złe. Po czym dodał: Chciałbyś nagrać bas do tego kawałka?. To chyba był komplement. jednak denerwowałem się bardzo. Od samego początku kiedy zaprezentowałem ten kawałek wszyscy byli bardzo pozytywnie nastawieni. Nikt nie powiedział: Nie, nie chcę tego słuchać. Każdy z nas może coś zaproponować, a potem wszyscy dokładnie to analizujemy. Jeśli coś nie pasuje, po prostu tego nie wykorzystamy.
Dlaczego po raz pierwszy napisałeś coś dla zespołu?
NMB: Piosenki, które napisałem z moją żoną i z moim przyjacielem Dannym Spitzem [byłym gitarzystą Anthrax – red.], nie były za bardzo maidenowe. Chociaż co to znaczy nie za bardzo maidenowe? Kiedyś zdarzyło się tak, że ktoś z chłopaków przyniósł bardzo popowo brzmiącą piosenkę. Dodaliśmy do niej szybkie gitary, ja odpowiednio dorobiłem bębny i zrobił się z tego utwór Iron Maiden. Muszę przyznać, że na początku się bałem, ale później, w ciągu kilku lat, nabrałem więcej pewności siebie jeśli chodzi o komponowanie. Pisałem różne rzeczy z żoną, z Dannym. Uczyłem się grać na basie i teraz można powiedzieć, że gram trochę w stylu Steve’a.
Kiedy posłuchasz „New Frontier”, pomyślisz sobie: To klasyczny riff Steve’a. Esencja tego kawałka pochodzi od riffu na basie. Pamiętam, że potem rozmawiałem z żoną o tym, że trochę boję się powielania stylu gry Steve’a, no i w końcu powstał kawałek o klonowaniu. Jednak Bruce zmienił trochę tekst. Kiedy instrumenty były już nagrane Bruce podszedł do mnie i powiedział, że musimy uczcić to drinkiem i zapytał: Miałbyś coś przeciwko temu, żebym trochę zmienił tekst? Nie chodzi o to, że mi się nie podoba, ale mam trochę inny pomysł. Nie miałem nic przeciwko temu.
Bruce, poza tym, że jesteś wokalistą Iron Maiden, pracujesz też jako pilot i prezenter radiowy. Chyba można powiedzieć, że nigdy się nie nudzisz i uwielbiasz być zajęty przez cały czas? Jak udaje ci się to wszystko pogodzić?
Niestety, należę do tych ludzi, którzy nie usiedzą spokojnie przez pięć minut. Może się tak zdarzyć jedynie wtedy, gdy niespodziewanie znajdę się w sytuacji, w której powiem do siebie: O! Minęło pięć minut, a ja ciągle siedzę. Naprawdę mi się to podoba. (śmiech) Jednak zawsze jest tak, że coś mi chodzi po głowie. Przypuszczam, że bierze się to z tego, że staram się wziąć od życia najwięcej jak mogę. Nie wszystko. Nigdy nie kusiło mnie, żeby wziąć jakąś wielką ilość środków halucynogennych, bo chciałem wiedzieć, jak to jest. Nie chciałem też włożyć ręki w płomień. Zajmują mnie rzeczy, w których można się zanurzyć, z których można się czegoś nauczyć, coś dzięki nim stworzyć. Nie jest tak, że budzę się rano i mówię: Jestem najlepszym wokalistą i takim pozostanę do końca dnia. Jest to być może klucz do tego, jak podchodzę do innych rzeczy. Nie zajmują mnie one przez 24 godziny na dobę.
Podróżuję po świecie z chłopakami z Iron Maiden, ale nie myślę o tym, że podróżuję z tym sławnym Iron Maiden. To są normalni kolesie i po prostu robimy coś razem. Kiedy wychodzę na scenę nie myślę: Dziś będę śpiewał w tym słynnym Iron Maiden. Mówię sobie, że muszę po prostu zaśpiewać dobrze. Jeśli tak się stanie, będzie mi miło, jeśli ludzie po koncercie powiedzą, że koncert był naprawdę dobry. Chociaż z tego, co zaobserwowałem, to ludzie raczej myślą: To Bruce Dickinson, ta wielka gwiazda z Iron Maiden. Nie mogę wyobrazić sobie siebie jako wielkiej gwiazdy, choć przyznaję, że czasami wygodnie jest taką udawać.
Steve, „Dance Of Death” to epicka kompozycja, której tekst jest bardzo plastyczny, żywy. Czy miałeś w myślach teledysk, gdy ją pisałeś?
SH: Nie. Ciekawa koncepcja. Nie myślę jednak o czymś takim, jak teledysk kiedy piszę. Starałem się tylko wywołać pewne obrazy w moim umyśle, bo to pomaga w pisaniu tekstu. Mamy sporo klimatycznych utworów, atmosferycznych i dramatycznych. Ja bardzo lubię te epickie kawałki. Dorastałem słuchając muzyki filmowej i ciągle tego słucham. Nastrój i dramatyzm są istotnymi składnikami naszego komponowania.
„No More Lies” w całości napisałeś sam. To jest chyba o kimś, kto stoi na krawędzi śmierci. Ten temat poruszyłeś już wcześniej w „Hallowed Be Thy Name” „Heaven Can Wait”. Czy tak cię on fascynuje?
SH: To chyba jest w umyśle każdego z nas. W pewnym momencie życia zaczynasz się zastanawiać nad tym, co będzie później. Wywołuje to rozmaite skojarzenia, przywołuje obrazy. Jest to też coś, co chyba przeraża ludzi. Na pewno drzemie to w ich umysłach. Chyba bardziej niż cokolwiek innego. W moim umyśle chyba bardziej niż w innych. (śmiech)
Ogłosiliście, że zmniejszycie liczbę koncertów. Jak więc będą wyglądały w przyszłości trasy Iron Maiden?
SH: Będzie mniej koncertów. Nie rozwiązujemy się ani nic z tych rzeczy. Oznacza to, że będziemy grać przez trzy, cztery miesiące w roku a nie dziewięć. Robiliśmy to przez ponad 20 lat. Odbyliśmy mnóstwo tras po całym świecie i graliśmy chyba w większości miejsc na tej planecie. Nie rezygnujemy z tras, ale to ma być przede wszystkim jakość, nie ilość. Przecież nie stajemy się coraz młodsi i trzeba zdawać sobie z tego sprawę. Nie jesteśmy też jeszcze starymi pierdzielami. Wciąż jesteśmy sprawni i cieszy nas to, co robimy. Dowodzi tego choćby ostatnia trasa. Fani zdają się cieszyć bardziej niż kiedykolwiek.
Myślę, wszyscy myślimy, że ważne jest by dawać z siebie wszystko i cieszyć się koncertami. To oznacza, że prawdopodobnie będziemy grać dłużej, jeśli będziemy to robić w odpowiednich cyklach, a nie tak, jak w ostatnich 20 latach. Kiedyś to się skończy, ale my chcemy ciągnąć to tak długo, jak się da.
Nicko, prowadzisz dziennik na waszej oficjalnej stronie. Lubisz to robić? Uważasz, że to ważne, aby dawać fanom obraz tego, co dzieje się na trasie?
NMB: I tak, i nie. To znaczy to, co piszę, to w zasadzie jest obraz tego, co ja robię niż efekt rozmowy z chłopakami w samolocie na temat tego, co porabiali poprzedniego dnia. Zacząłem to robić podczas trasy „Brave New World”. Wtedy wszyscy kupiliśmy sobie laptopy, które wówczas były szczytem nowoczesności, a teraz pewnie są przestarzałe. Rod Smallwood powiedział do mnie: Nicky, nie chciał byś pisać dziennika z trasy? Jesteś zabawnym kolesiem i dzieciakom na pewno by się to spodobało. Powinieneś spróbować. Spróbowałem, żeby zobaczyć, czy będzie się to podobać i podoba mi się.
W zespole jest trzech gitarzystów. Jak dzielicie się solówkami?
DM: Bardzo naturalnie. Kiedy kawałek jest napisany, są w nim miejsca na solówki – na trzy, czasem na jedną lub na dwie. Nie dyskutujemy jakoś specjalnie nad tym. Siadamy i pracujemy dokładnie nad kwestiami harmonicznymi, oktawami, nad tym, jak zmieniają się akordy. Gdy dochodzimy do solówek wygląda to tak: Ty zagraj pierwszą. Albo: Nie grałem jeszcze solówki w tej tonacji, więc ja zagram tutaj. Wszystko odbywa się swobodnie w atmosferze relaksu. Jeśli się uważnie wsłuchasz, zauważysz, że wszystko jest doskonale wyważone.
Iron Maiden istnieje od 25 lat. Czy teraz trudniej jest wystartować nowemu zespołowi niż wtedy, gdy zaczynaliście?
SH: Kiedy my zaczynaliśmy, było chyba więcej miejsc do grania, zwłaszcza pubów. Dziś chyba jest tego mniej. Nawet jeśli dojdziesz dziś do etapu, że wyprzedajesz koncert w pubie, nie ma za bardzo innego miejsca, w którym mógłbyś się sprawdzić. Na przykład koncertów na uniwersytetach. Co te zespoły mają robić?
Jeśli udało ci się w pubie, powinieneś pojechać w trasę jako support. Wcale nie jest łatwo na coś takiego się załapać. Do większych klubów ciężko się dostać, bo ich jest za mało. W sumie zawsze nowemu zespołowi ciężko się jest wybić, ale dziś brak miejsc do grania jest moim zdaniem poważnym problemem.
Dlaczego Iron Maiden nigdy nie wychodzi z mody?
AS: Ten zespół nigdy nie podążał za żadną modą i nigdy nie oddaliliśmy się w naszej muzyce od tego, co zawsze robiliśmy. Możesz sobie włączyć naszą płytę sprzed 10, 15 czy 20 lat i zawsze znajdziesz podobieństwo do tego, co robimy dziś. Na pewno zauważalne jest, że brzmimy nieco lepiej, lecz nie różni się to aż tak drastycznie. No i zawsze byliśmy blisko fanów. Jako ten, który przez kilka lat był poza zespołem, a potem wrócił mogę powiedzieć, że dziś jestem jeszcze bardziej zaangażowany. Mogę też patrzyć na to wszystko bardziej obiektywnie. Zawsze też wiele koncertowaliśmy i zawsze polegaliśmy przede wszystkim na fanach, a nie na stacjach radiowych. Sądzę, że dlatego fani nas pamiętają i są z nami, ponieważ my jesteśmy z nimi. To przecież jest proste.
To co poradziłbyś młodemu zespołowi, który zaczyna karierę w 2003 roku?
SH: Musicie próbować i grać koncerty tak często, jak to tylko możliwe, choć wiem, że to trudne. Nic na to się nie poradzi. Problemem jest dziś też to, iż zespoły nie są po prostu gotowe. Któryś z nich nagra demo, zagra kilka koncertów, a potem jest już na okładkach. Ale oni nie mieli czasu, aby dojrzeć i dlatego za pięć minut może być po nich. My graliśmy cztery i pół roku zanim podpisaliśmy kontrakt. Wtedy byliśmy już na to gotowi. Wiele z dzisiejszych zespołów nie jest. Zbyt wiele się od nich oczekuje. Jeśli nie są naprawdę dobrzy i twardzi, znikną. Moja rada to próbować i grać możliwie najwięcej koncertów. Uczcie się swojego rzemiosła i miejcie więcej pewności siebie, napiszcie piosenki, których ludzie będą słuchać na koncertach i będą szaleć przy nich. Wówczas będziecie na tyle silni, by podpisać kontrakt.
Janick, czy znowu będziesz walczył z Eddiem podczas trasy „Dance Of Death”?
JG: To dziwne. Wszyscy pytają mnie, czy będę walczył z Eddiem, ale ja nigdy z nim nie walczę. Zawsze kiedy Eddie się pojawia, zaczyna kogoś uderzać. Niekoniecznie zawsze jestem to ja. Jeśli ktoś mnie uderza, ja oddaję. To jednak nigdy nie jest reżyserowane. Przysięgam na Boga. Nigdy nie myślę sobie: O, pojawił się Eddie, więc z nim powalczę. Tak się nie zdarza, choć widzę, że ludzie myślą inaczej. Zawsze, gdy ktoś mnie odpycha, ja odpowiem w ten sam sposób. Chyba każdy by tak zrobił. Jeśli to kilkumetrowe monstrum wali mnie w głowę, nie mogę tego puścić płazem. Angażuję się więc w walkę, ale to nie jest coś zaplanowanego.
Nigdy nie wiem, co za chwilę zrobię. Na poprzedniej trasie Eddie miał bardzo długie nogi, więc przebiegałem między jego nogami. On machał w moim kierunku, a ja uderzałem go od tyłu. To zabawa, ale nie zaplanowana. Zawsze robię to, co mi wtedy przyjdzie do głowy. Jeśli Eddie nie podejdzie do mnie, nie będę się martwił. Na pewno nie jest to reżyserowane, ponieważ niczego bardziej nienawidzę niż czegoś, co jest wyreżyserowane.
Dziękuję za rozmowę.
(na podstawie materiałów promocyjnych Pomaton EMI)