„Zostaliśmy pobłogosławieni”
05 kwiecień 2002
Angielska grupa Iron Maiden to dzisiaj synonim heavy metalu, najwięksi i niezaprzeczalni klasycy gatunku. Nie tylko udało im się przetrwać liczne zmiany składu, ale też nie obniżyli nigdy lotów – od 20 lat z okładem nagrywają z powodzeniem wspaniałe albumy, rozchwytywane przez fanów pod każdą szerokością geograficzną. Siłą Iron Maiden tak naprawdę są jednak koncerty. Każdy, kto brał chociaż raz udział w spektaklu z Eddiem w roli głównej, kto śpiewał razem z Dickinsonem „Hallowed Be Thy Name” czy „Run To The Hills”, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. A ci, którzy nie mieli dotąd okazji widzieć Iron Maiden na żywo, mogą sięgnąć chociażby po wydany na początku 2002 roku album „Rock In Rio”, zawierający zapis koncertu Brytyjczyków w Brazylii.
Wokalista Bruce Dickinson, gitarzysta Adrian Smith i perkusista Nicko McBrain opowiadają o koncercie w Rio de Janeiro, życiu w trasie, pomocy dla byłego perkusisty Clive’a Burra i tajemnicy długowieczności Iron Maiden…
Spędzieliście w Rio na scenie ponad dwie godziny, to musiało być bardzo męczące?
Bruce Dickinson: Och tak, to był chyba jeden z najbardziej wyczerpujących koncertów w moim życiu, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Miała na to wpływ zarówno niesamowita ilość ludzi kłębiących się pod sceną, presja związana z tym, że nagrywaliśmy album koncertowy i DVD, że weszliśmy na scenę o drugiej w nocy oraz trzydniowe oczekiwanie na tę ogromną eksplozję energii. Na scenie dałem z siebie wszystko i nie czułem zmęczenia, ale do hotelu wchodziła już pusta skorupa, która nie myślała o imprezie, ani o robieniu czegokolwiek. Po prostu usiadłem w fotelu i powiedziałem: Wow!
Podczas koncertu musieliście odczuć spory zastrzyk adrenaliny, prawda?
Bruce Dickinson: O Boże, kiedy występujesz przed 250 tysiącami ludzi i nie skacze ci adrenalina, to znaczy, że coś jest z tobą nie tak. Najprawdopodobniej już nie żyjesz. (śmiech) Było niesamowicie!
Adrian Smith: Z hotelu na zaplecze sceny musieliśmy lecieć helikopterem, bo nie było sposobu, by przedrzeć się przez ten tłum. Masy ludzi, którą widziałem z helikoptera, nigdy nie zapomnę. A kiedy wszedłem na scenę, byłem w szoku, bo końca publiczności nie było widać…
Nie wmówicie mi, że tacy starzy wyjadacze czuli tremę?
Adrian Smith: Oczywiście, że byłem zdenerwowany. Dobrze, że nie czekaliśmy na zapleczu kilku godzin, bo to naprawdę może wyprowadzić cię z równowagi i pozbawić energii. Tym razem na szczęście rozpoczęliśmy koncert w godzinę po opuszczeniu pokoju hotelowego, więc byliśmy wypoczęci i w pełni sił. Trochę nerwów jednak nie zaszkodzi, bo kiedy już stoisz na scenie, odczuwasz wielką ulgę – To już koniec! Do dzieła!
Nicko McBrain: Kiedy zaczynaliśmy koncert, miałem sporą tremę i podejrzewam, że podobnie czuli się moi koledzy z zespołu. Zaczynamy od trwającego kilka sekund intra puszczonego z taśmy i zwykle w tym czasie stoję za perkusją, coś tam stukam na blachach, rozglądam się… Tym razem stanąłem jak wryty, gdy zobaczyłem ten tłum – wszyscy mieli ręce w górze, klaskali, machali, gwizdali, krzyczeli. Prawdziwe morze ludzkich rąk! Wiesz, od wielu lat gramy z Iron Maiden koncerty dla bardzo dużej publiczności, ale czegoś takiego jak tej nocy jeszcze nie widziałem.
Czy podczas trasy znaleźliście czas na jakieś porządne imprezy?
Nicko McBrain: Wyobraź sobie takie życie – wstajesz, bierzesz prysznic, wsiadasz do autokaru, przesiadasz się do samolotu, docierasz na miejsce koncertu kilka godzin przed jego rozpoczęciem, grasz do późnych godzin wieczornych… Tak wygląda trasa koncertowa i to jest właśnie dla mnie synonim najlepszej imprezy. Jeżeli więc ktoś marzy o imprezowaniu przez cały rok, zachęcam do ruszenia na tournee. Niestety, nie będzie to raczej trasa Iron Maiden, a to już nie to samo.
Lubicie grać koncerty?
Nicko McBrain: Czy lubię? Uwielbiam! To przecież najlepsza rzecz w tym wszystkim. Miło jest wypoczywać sobie w domu, ale często łapię się wtedy na tym, że tęsknię za chłopakami, tęsknię za trasą.
Adrian Smith: A trasa promująca „Brave New World” była wspaniała. Nie wiem, jak to robimy, ale wciąż mamy młodych fanów, wciąż widzę w pierwszym rzędzie piętnastolatków w koszulkach z Eddiem. Często obok stoją ich długowłosi tatusiowie. (śmiech) Ludzie reagowali tak wspaniale na naszą muzykę, że nie pomyśleliśmy nawet o przerwie w trasie. Nie czuliśmy się w ogóle zmęczeni.
Adrian, powróciłeś do Iron Maiden po niemal dziewięcioletniej nieobecności. Jakie to uczucie?
Adrian Smith: Interesujące. Przez te osiem czy dziewięć lat przestałem myśleć o sobie jako o muzyku Iron Maiden, potrafiłem spojrzeć na to, co robi ten zespół, całkiem z zewnątrz. Myślę, że dzięki temu po powrocie potrafię podejść do wielu spraw bardziej obiektywnie. Jestem też do wszystkiego nastawiony bardziej entuzjastycznie, każdy koncert to dla mnie prawdziwe święto.
Iron Maiden ma teraz w składzie trzech gitarzystów. Na czym dla ciebie polega różnica?
Adrian Smith: Myślę, że doskonale się uzupełniamy. Janick Gers przyszedł na moje miejsce i grał podobnie do mnie, więc kiedy wróciłem, musieliśmy wszystko pozmieniać i zaaranżować numery na nowo. Na początku brzmiało to nieco chaotycznie, jak psucie tego, co doskonale funkcjonuje, ale podeszliśmy do sprawy trochę inaczej, dodaliśmy trochę nowych brzmień i wyszło jeszcze lepiej. Przydało mi się doświadczenie, które wyniosłem z grania z innymi ludźmi, tym bardziej, że często była to muzyka w niczym nie przypominająca Iron Maiden.
Na przykład? Czego teraz słuchasz?
Adrian Smith: Mój syn ma 12 lat i jest wielkim fanem muzyki, więc ciągle podrzuca mi jakieś nowości. Dzięki niemu poznałem na przykład Linkin Park, który jest całkiem fajny. Wydaje mi się, że robią coś nowego, że łączą hip-hop z ciężkim graniem w niespotykany dotąd sposób. Wciąż jednak słucham klasycznych rockowych zespołów, tych dźwięków, które towarzyszą mi od lat. Uwielbiam Gary’ego Moore’a, Joe Satriani’ego czy Glenna Hughesa – to jest moja muzyka.
Nicko, czy to prawda, że kiedy z Trust, twoim poprzednim zespołem, otwieraliście koncerty Iron Maiden na trasie promującej płytę „The Number Of The Beast”, podczas koncertu Maiden biegałeś po scenie przebrany za Eddiego?
Nicko McBrain: To prawda. Graliśmy z Trust zarówno na trasie promującej „Killers”, jak i „Number Of The Beast” i założyłem parę razy maskę Eddiego. Proszę jednak tego nie komentować. (śmiech) Faktycznie, biegałem po scenie, udawałem, że straszę muzyków lub publiczność. Czasem hasałem też w niej poza sceną. (śmiech)
„Rock In Rio” to nie pierwszy album koncertowy w dyskografii Iron Maiden. Dlaczego raz jeszcze zdecydowaliście się na nagranie płyty live?
Bruce Dickinson: Oczywiście, jak dotąd naszym najlepszym albumem koncertowym był „Live After Death” i myśleliśmy już, że nie uda nam się go przebić. Jednak na trasie promującej „Brave New World” zespół grał tak wspaniale, a ja byłem tak zadowolony ze swojej formy wokalnej, że doszliśmy do wniosku, że warto zrobić to raz jeszcze. Tym bardziej, że po raz pierwszy mieliśmy szansę zaprezentować się w sześcioosobowym składzie. Nie ma się co oszukiwać, ostatnie miesiące były czasem triumfalnego powrotu Iron Maiden na szczyt i postanowiliśmy uwiecznić ten moment. Chcieliśmy przy tym zrobić coś innego, niż w 1985 roku, bo też zespół jest dzisiaj całkiem inny. Cieszę się przede wszystkim z tego, że do tego, co zostało zarejestrowane w Rio nic nie dogrywaliśmy w studiu. Steve [Harris, basista Iron Maiden – red.] od razu zgarnął taśmy i zaszył się gdzieś z Kevinem Shirley’em, naszym producentem. Wrócili już z gotową płytą.
Kevin Shirley asystował już wam przy nagrywaniu „Brave New World”. Tak dobrze się z nim współpracowało?
Bruce Dickinson: Przy pracy nad „Brave New World” odkryliśmy, że Kevin zdołał uchwycić koncertowe brzmienie Iron Maiden w warunkach studyjnych. To bardzo trudne zadanie, zarówno ze względu na charakter samej muzyki, jak i upodobania sprzętowe wszystkich gitarzystów, ale jemu udało się jakoś nad tym zapanować. Doszliśmy więc do wniosku, że jeszcze lepiej sprawdzi się nagrywając koncert i nie myliliśmy się. Kevin to prawdziwy fachowiec.
Co robiliście po nagraniu „Rock In Rio”?
Bruce Dickinson: Trochę komponowałem z myślą o mojej solowej płycie, promowałem płytę „Best Of Bruce Dickinson”, a od paru tygodni udzielam wywiadów związanych z promocją albumu koncertowego. Poza tym mam swoją audycję w BBC, sześć godzin tygodniowo spędzam na antenie, więc raczej się nie nudzę.
Sielankę przerwała wiadomość o stwardnieniu rozsianym, na jakie zachorował Clive Burr, wasz pierwszy perkusista. Choć wcześniej tego nie planowaliście, zdecydowaliście się zagrać koncerty i zebrać fundusze dla chorego kolegi.
Bruce Dickinson: Jeszcze w ubiegłym roku, tuż przed Wigilią, Rod, nasz menedżer, zaprosił mnie do swojego biura i powiedział, że nasz były bębniarz ma stwardnienie rozsiane. Rozwalił mnie tą wiadomością, długo nie mogłem się pozbierać… Na szczęście Rod ma głowę na karku i od razu zapytał: A co powiedziałbyś na przerwanie na kilka dni urlopu i zagranie koncertu dla Clive’a?. Oczywiście zgodziłem się od razu. Musieliśmy się tylko dowiedzieć, co o tym myśli sam zainteresowany. Rod pogadał więc ze Stevem, a Steve odwiedził Clive’a i wyłuszczył mu całą sprawę. W międzyczasie doszliśmy do wniosku, że koncert czy dwa to za mało i utworzyliśmy fundację, która będzie zbierała pieniądze dla Clive’a. Zaczniemy od wpływów z koncertów w Brixton Academy i ze sprzedaży singla „Run To The Hills”, ale mam nadzieję, że na tym się nie skończy. Jeżeli zbierzemy więcej pieniędzy, niż Clive będzie potrzebował, od niego należy decyzja, czy przekazać je innym potrzebującym.
Adrian Smith: To były wspaniałe koncerty, szkoda tylko, że zorganizowane w tak smutnych okolicznościach. Kiedy dowiedziałem się o chorobie Clive’a, byłem zdruzgotany. Mam jednak nadzieję, że mogliśmy mu w jakiś sposób pomóc.
Kiedy dołączaliście do Iron Maiden myśleliście, że możecie przetrwać tyle lat?
Nicko McBrain: Prawdę mówiąc, nic nie myślałem. Nie zastanawiałem się, ile to może potrwać lat i ile płyt z nimi nagram. Skupiłem się po prostu na tym, żeby grać jak najlepiej i pomóc zespołowi nagrać najlepszą płytę, na jaką nas było wówczas stać. Nic w moim podejściu nie zmieniło się do tej pory. Oczywiście, kiedy patrzę wstecz, dostrzegam jak wiele zrobiliśmy i jakie to wspaniałe, przetrwać tyle lat w nie zmienionej formie. To jest niczym sen…
Adrian Smith: Ja zostałem gitarzystą Iron Maiden w 1980 roku i nic wtedy nie wskazywało na to, że uda nam się pociągnąć zespół tak długo. Graliśmy mnóstwo koncertów, ciągle coś nagrywaliśmy i nie było czasu, by się nad tym wszystkim zastanowić. Chwila refleksji przyszła dopiero w latach 90., kiedy byłem już poza zespołem. Wtedy dotarło do mnie, że to wyjątkowy zespół, którego armia lojalnych fanów nigdy nie opuściła, bo Iron Maiden nigdy fanów nie zawiódł. Przez te wszystkie lata muzyczny biznes przeżywał wiele kryzysów, przychodziły i odchodziły mody, a my trwaliśmy. Niewielu zespołom w historii rocka udało się to samo. Najważniejsze jest to, że wciąż bawi nas ta muzyka, cieszy nas granie razem, a pracę nad każą nową płytą traktujemy jak wyzwanie. Nie zawsze jest łatwo, czasem i nas dopadają wątpliwości – A może ten utwór nikomu się nie spodoba?. Wtedy zmuszamy się nawzajem do pracy, dajemy z siebie wszystko i kolejna płyta gotowa…
Nicko McBrain: Widocznie zostaliśmy pobłogosławieni, dobry Bóg dał nam zdrowie i talent. Poza tym uwielbiamy razem grać, kochamy naszą muzykę i koncerty, mamy wspaniałego menedżera i świetnie układa nam się współpraca z wytwórnią, co w dzisiejszych czasach jest bardzo rzadkie. Pracuje z nami wspaniała ekipa i to, co dociera do was jako muzyka Iron Maiden, to również ich dzieło. Mam nadzieję, że pociągniemy to wszystko jeszcze ze dwadzieścia, trzydzieści lat. Dopóki trwał będzie rock’n’roll nie przestaniemy grać! W skrzypiących wózkach inwalidzkich wjedziemy na scenę, Bruce trzęsącym się głosem zaśpiewa Run to the hiiiiiills…, a Steve będzie mnie upominał: Szybciej Nicko, zagraj to trochę szybciej!… (śmiech)
Dziękuję za rozmowę.