Relacja z koncertu Iron Maiden w Łodzi 2013

Koncert Iron Maiden – Łódź – 3.7.2013

Autor: Michał Antkowiak

Chociaż jestem fanem Iron Maiden od kilku lat, to koncert zespołu 3 lipca w Łodzi był dla mnie pierwszym, oczywiste było więc, że odliczałem dni do „wyprawy” w stronę Atlas Areny, zaś bilet czekał zabezpieczony już od stycznia. Nie będę wdawać się w nieciekawe szczegóły podróży, powiem tylko, że w środę, czyli w dzień koncertu pogoda dopisała, zaś na miejsce dotarłem po niecałych trzech godzinach jazdy samochodem wraz z dwoma kolegami z mojego miasta. Pod halą byliśmy przed czasem, a w pobliżu kręciła się już znaczna ilość swojsko wyglądających ludzi w czarnych koszulkach, najczęściej z wizerunkiem Edwarda the Head, jednak z powodu temperatury niewielu z nich dzierżyło na nogach glany. Po krótkim rekonesansie i finansowym wsparciu pana zbierającego na bilet, zajęliśmy miejsca w kolejce do wejścia 16 i dla zabicia czasu wyszukiwaliśmy w tłumie t-shirty z poszczególnych albumów Maiden. Tuż po 17:00 z budynku Atlas Areny wyszedł jeden z pracowników (którego dalej będę nazywać „Panem Prowadzącym” – w skrócie PP), otóż Pan Prowadzący skrótowo poinformował o zasadach panujących na koncercie, czego nie można wnosić (alkoholu zarówno w butelkach jak i we krwi) oraz przy których wejściach mają się ustawić posiadacze poszczególnych wejściówek. PP użył przy tym określenia „Golden Cyrkle”, wywołując niemałą wesołość wśród oczekujących. W ciągu następnej godziny PP jeszcze kilkakrotnie jeszcze rozbawiał tłum w ten sposób, dzięki czemu oczekiwanie było przyjemniejsze.

O godzinie 18:00 rozpoczęło się wpuszczanie na halę. Przy wejściu na co bardziej zamożnych fanów czekały koszulki w cenie 120 złotych, niestety rozwiały się nadzieje jednego z moich kompanów o t-shircie „Maiden England European Tour 2013” z Polską flagą. Ja z kolei czaiłem się na plakaty w przystępnej cenie, jednak szansa na przetrwanie takiej suweniry w jednym kawałku przez cały koncert była bliska zeru, tak więc zrezygnowałem.

Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania umilonych dyskusją z nowopoznanymi metalowcami, oczywiście o muzyce (bo o czym innych w takich okolicznościach rozmawiać) rozpoczął się (chyba lekko opóźniony) koncert Voodoo Six. Przyznam szczerze, że nie wgłębiałem się w twórczość Brytyjczyków przed koncertem, uważam jednak, że muzyka przez nich grana była całkiem miła dla ucha i spełniła swoją rolę, czyli rozgrzanie tłumu. Myślę również, że po tak dobrym przyjęciu zespół wróci do Polski nieraz (nie jestem jednak w stanie stwierdzić na ile entuzjazm fanów wywoływały kawałki VD6 a na ile oczekiwanie na gwiazdę wieczoru). Po zakończeniu tego trwającego ok. trzy kwadranse występu tłum zagęścił się. Wszak zostało już tylko kilkanaście minut!

20:45! Już puszczony z taśmy „Doctor Doctor” brytyjskiej grupy UFO wywołał niemałą ekscytację obecnych (wtedy to ostatecznie straciłem kontakt wzrokowy z moimi towarzyszami). Następnie zgasły światła i rozbrzmiało budujące napięcie Intro płynnie przechodzące w nagranie słynnych już słów Bruce’a rozpoczynających „Moonchild”, tuż po nich klawiszowo-gitarowy narastający wstęp i… Euforia! Na scenie pojawiła się Żelazna Dziewica (nie mogę powstrzymać się od wspomnienia o nowej fryzurze Dave’a, zaś przywiązanie przez Janicka polskiej flagi do gitary było budzącym uśmiech gestem) i dane nam było usłyszeć „I am he the bornless one/The fallen angel watching you”. Pierwsze rzędy płyty, w których stałem zmieniły się w piekło. Każdy starał się dotrzeć bliżej barierki, jednocześnie wykrzykując refren.

Walka wciąż trwała, gdy rozpoczęło się niemal radosne, przebojowe „Can I Play with Madness” a tuż po nim „The Prisoner” i kilkanaście tysięcy gardeł skandujących „I’m not a number! I am a Free Man!” w międzyczasie wycofałem się w bezpieczniejsze rejony ułatwiające obserwacje sceny i umożliwiające oddychanie. O tak, nie sposób nie wspomnieć o niesamowitej duchocie panującej w Atlas Arenie… Jednak czy ktokolwiek się tym przejmował? (Chociaż nadal uważam niemożliwość zachowania nakrętek nawet w napojach kupionych na miejscu za lekki sadyzm, zwłaszcza w taką pogodę.) Następne w kolejce „2 Minutes to Midnight” i Bruce po raz pierwszy nakazujący nam krzyczeć (niewątpliwie nazwa miasta w którym odbywał się koncert była dla niego odrobinę problematyczna), po zakończeniu tego utworu nastąpiła przemowa wokalisty, w której wspomniał m.in. o Spitfireach i jego domu zbudowanego przez Polaków. Po tym wstępie rozpoczął się kawałek uznawany przez wielu za „piąte koło u wozu” na tej trasie, jednak przeze mnie uwielbiany, czyli „Afraid to Shoot Strangers”, utworu zaczynającego się od łagodnego, balladowego śpiewu a przechodzącego w niemal hipnotyzującą partię gitar. Obecność trzech gitarzystów nadała mu głębi i epickości. Z przykrością informuje jednak, że zwyczaj unoszenia zapalonych zapalniczek umarł. Przyszedł czas na szlagier. Bo jak inaczej nazwać „The Trooper”? Oczywiście nie mogło obyć się bez brytyjskiej flagi i czerwonego munduru kawalerzysty. Od tego kawałka również rozpoczęło się moje śpiewanie (przepraszam: darcie się) od początku do końca w poszczególnych utworach. Po nim kolejna pieśń znana przez wszystkich, czyli „The Number of The Beast” (rozpoczęty przez drobne problemy techniczne) i tłum radośnie wykrzykujący: „Sześć! Sześć! Sześć!” w języku Szekspira (i jego teraźniejszego odpowiednika, czyli Harrisa). A później staroć, niewątpliwie pierwszy „epik” w historii grupy, czyli pochodzący z debiutanckiego albumu „Phantom of the Opera” (osobiście zawsze wolałem go w wykonaniu Dickinsona). Po tym niewątpliwie epickim utworze przyszedł czas na coś luźniejszego, tak więc „Run to the Hills” i pierwsze pojawienie się na scenie siódmego członka zespołu, Eddiego, w roli generała Custera.

Z płyty „Somewhere in Time” usłyszeliśmy sztandarowe dzieło Adriana, czyli „Wasted Years”, jednak utwór ten nie zapadł mi szczególnie w pamięć, gdyż tuż po nim dane mi było słyszeć niejako „danie główne” tego koncertu, czyli prawie dziesięciominutowy „Seventh Son of a Seventh Son”, drugie po „Rime of the Ancient Mariner” najbardziej rozbudowane i epickie dzieło (w tym miejscu przepraszam czytelników za nadużywanie przymiotnika „epicki”, jednak w kontekście Żelaznej Dziewicy naprawdę trudno jest go unikać). Co do samego utworu, został on przearanżowany, tak, że każdy gitarzysta dostał miejsce na własne solo (to kolejny kawałek, który dzięki trzem wioślarzom zyskuje bardzo wiele). W finalnej części „Seventh Son…” na scenie po raz kolejny pojawił się Eddie, tym razem w postaci z okładki siódmego albumu, trzymając w dłoni macicę z ruszającym się w środku płodem i świecący czerwonymi ślepiami. Jako ciekawostkę dodam, że tą właśnie pieśń jeden z widzów transmitował bezpośrednio przy pomocy komórki. Następnie usłyszeliśmy kolejny już utwór z „Siódmego Syna”, czyli „The Clairvoyant”, przy którym atmosfera nieznacznie osłabła, wnioskuje więc, że nie był od zbyt dobrze znany przez część widzów; do mnie zaś dotarła bolesna świadomość, że minęła już grubo ponad połowa koncertu! Później przyszedł czas na kolejny samograj, czyli „Fear of the Dark”, którego początek został tradycyjnie wynucony przez tłum, po nim zaś znowu kawałek z debiutu, czyli hymn zespołu, „Iron Maiden” zaczynający się od „Scream for Me Polska!”, następnie krótka przerwa, dla zespołu w czasie której trwały nawoływania tłumu (zarówno po polsku jak i po angielsku, aczkolwiek niektóre okrzyki w naszym rodzimym języku były dość wulgarne) które zakończyły ryk silnika samolotu i przemowa Winstona Churchilla. „Aces High” sprawiło, że większość znajdujących się na płycie metalowców (w tym ja) złapało drugi oddech, zaś pogo odzyskało żywiołowość charakterystyczną dla początku koncertu. Utwór ten to idealny otwieracz, zarówno samego występu, jak i bisów.

Chciałem również zadać kłam głosom wg których Bruce nie daje rady śpiewać „Asów” z powodu swego wieku. Jego wykonaniu nie mogę nic zarzucić. Przedostatnim odegranym na Atlas Arenie kawałkiem było „The Evil That Men Do” budzące niemałe emocje zarówno muzyką jak i tekstem (przynajmniej u mnie). Przyszedł czas na finał koncertu, czyli stare, dobre „Running Free”, w którym wokalista zamienił „L.A. Jail” na „Polska Jail”, w środku utworu nadeszło spowolnienie gry i przedstawienie członków zespołu przez Burce’a Dickinsona, w kolejności Steve Harris, „Polish” Janick Gers, „Irish” Adrian Smith, „Scottish” Dave Murray oraz Nicko McBrain. Cała szóstka sprawiła się wspaniale, mimo tylu lat na scenie każdy z muzyków w sposób widoczny czerpał radość z gry.

Ostatnią część mojej relacji rozpocznę dość banalnie: to, co dobre szybko się kończy, tak więc skończył się również koncert. Jeszcze tylko podziękowanie dla widzów, „rozrzut” pamiątek do złapania, podziękowanie widzów dla zespołu i tradycyjne już puszczone z taśmy „Always Look on the Bright Side of Life” Monty Pytona z gwizdaniem w refrenie. Ostatni akt wyprawy, to spotkanie z towarzyszącymi mi kolegami przy ustalonym wcześniej „punkcie zbornym” (którym był śmietnik) i powrót do domu nieobfitujący w wydarzania godne uwagi. W podsumowaniu muszę wspomnieć o niezwykłych efektach wizualnych, płomienie, fajerwerki oraz Eddiem nadającym epickości (a jakże!) całemu wydarzeniu. Kwestia set listy: wielu fanów przed koncertem narzekało, że mało urozmaicona, że w kółko to samo, ja jednak nie powiem złego słowa, zwłaszcza, że ponad połowa odegranych utworów znajduje się w moim osobistym topie. Może gdyby to był mój dwudziesty koncert, również bym utyskiwał? I tradycyjnie łyżka dziegciu w beczce miodu: nagłośnienie. W przedniej połowie płyty, na której się znajdowałem dźwięk był całkiem znośny (chociaż Adriana i Janicka słyszałem słabiej niż pozostałych), jednak po koncercie wiele osób, zwłaszcza z Golden Circle (Cyrkle?) nie pozostawiało suchej nitki na człowieku odpowiedzialnym za nagłośnienie.

Nie chcę przesadzać z patosem, jednak uważam, że pierwszy koncert Iron Maiden był w moim życiu wydarzeniem ważnym a nawet bardzo ważnym. Mam przy tym nadzieję, że w czasie mojej marnej egzystencji jeszcze nieraz i nie dwa trafię na tak wspaniały występ Żelaznej Dziewicy.

Michał Antkowiak

PS Jeżeli czyta to Pan Prowadzący, mam nadzieje, że nie ma mi za złe moich drobnych złośliwości.

Voodoo Six

  1. Falling Knives
  2. Sink or Swim
  3. Stop
  4. Something for You
  5. Take the Blame
  6. Your Way
  7. All That Glitters
  8. Long Way From Home

Iron Maiden

  1. Moonchild
  2. Can I Play with Madness
  3. The Prisoner
  4. 2 Minutes to Midnight
  5. Afraid to Shoot Strangers
  6. The Trooper
  7. The Number of the Beast
  8. Phantom of the Opera
  9. Run to the Hills
  10. Wasted Years
  11. Seventh Son of a Seventh Son
  12. The Clairvoyant
  13. Fear of the Dark
  14. Iron Maiden

 

  1. Aces High
  2. The Evil That Men Do
  3. Running Free

Autorem poniższych zdjęć jest Dominik Ostrowski